5.08.2021

Rozdział szesnasty

 Wszyscy mamy sekrety

Rozdział szesnasty



14 sierpień 1944 r.

Jak idę za szybko, to wszystko przepada. Mam tylko jedno oko zwrócone w przyszłość, drugie w przeszłość. A to trzecie oko na teraźniejszość – nieczynne. Nie ma wtedy szczęścia”.#1

Oddział „Deszcz” spędził tę noc w opuszczonej kamienicy, którą przypadkowo znaleźli. Nie było tu mieszkańców, toteż uznano, że Niemcy ich stąd przepędzili, a więc nie będą się tutaj już pałętać. Cały czas trzeba było być czujnym. Nigdy nie wiadomo, kiedy i z której strony wróg nadejdzie. Każdemu przydzielono pokój dla par, chcąc dać powstańcom trochę prywatności. Wszyscy posilili się zupką-pluj. Znaleźli też kaszę pół na pół z robakami i suchary. Byli bardzo głodni, więc zjedli wszystko to, co mieli pod ręką. Potem rozeszli się do czystych, umeblowanych pokoi i położyli spać. Wiedzieli, iż nieładnie było przebywać w cudzych mieszkaniach, ale gdzieś trzeba było znaleźć schronienie, tym bardziej że trzy noce z rzędu spali na schodach zdobytej fabryki w niewygodnych pozycjach, a dwie dziewczyny drżały z zimna, jakie przynosiły noce.


15 sierpień 1944 r.

O piątej nad ranem Władysław Ochmowicz obudził się, odczuwając potrzebę fizjologiczną. Z leniwego snu w mig, w parę sekund przeszedł w trzeźwość umysłu. Rozejrzał się czujnie po zgromadzonych i zorientował się po chwili, że miejsce ukochanej żony Seweryny oraz przyjaciela „Karpia” było puste. Od razu się zaniepokoił. Pomyślał, iż coś złego musiało się im przydarzyć. Dzisiejsze czasy były mocno zachwiane, każda godzina wybrzmiewała swą niepewnością. Ubrał koszulę, spodnie, chwycił za swój karabin i na palcach wyszedł z sali. Chadzanie po cichu miał we krwi, niejednokrotnie musiał przemykać od ściany do ściany, mając się na baczności. Rozglądnął się z wyraźną obawą.

Usłyszawszy jakieś jęki dobiegające z drugiego końca podłużnego, szerokiego korytarza, stanął w zawieszeniu. Nie rozpoznawał ich. Czy ktoś z rannych? Mieściły się tam drzwi wychodzące na tyły budynku. Ślimaczym chodem zaczął zbliżać się w ich stronę, ściskając nieco nerwowo karabin i nie mając pojęcia, co tam zastanie. Kiedy był dostatecznie blisko lekko uchylonych drzwi, a jęki stawały się głośniejsze i symbolizowały rozkosz, ze zdziwieniem dotarło do niego, że ten głos należał do Sewerynki. Musiał sprawdzić, co się dzieje. To przecież należało do jego obowiązków. Dziś intymność praktycznie nie istniała dla żadnego człowieka. Wychylił niepewnie głowę, a jego oczom ukazał się widok, którego nie spodziewał się zobaczyć. „Karp” przyciskał Sewerynę do muru, obejmując ją mocno w pasie, a ona, z zamkniętymi oczami, odchylała głowę do tyłu. On miał ściągnięte spodnie do kostek, a ona podwiniętą do góry spódnicę. Widać było, że sprawiało jej to wielką przyjemność.

Jesteś cudowny... – stęknęła, zaciskając palce na złocistych włosach młodego mężczyzny.

Władysław nie mógł w to uwierzyć. Jak ona mogła go zdradzić? Przecież była z nim w ciąży, nosiła ich dziecko... Szybko się cofnął, zanim pragnienie wystrzelenia stanie się nie do okiełznania i nie zmieni się w realny czyn. Szok odebrał mu racjonalne myślenie. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że ukochana mogła zrobić coś takiego. Sądził, że bardzo się kochali, że stworzyli zgraną parę, przecież znali się nie od dziś i do tej pory ufał jej bezgranicznie. Pomylił się srogo. Pomyślał, że niby wszyscy mają sekrety, ale nie on. On zawsze był szczery, brzydził się kłamstwem.

Pobiegł przed siebie, nie mogąc już zapanować. Oddał mocz na dworze przy głównym wejściu do bazy i energicznie wrócił na salę. Ujrzał, iż Leonard Furczak, który już nie spał, czyścił ścierką swego stena, pistolet maszynowy. Kiedy spostrzegł podwładnego, kiwnął mu głową, rzucając krótkie „dzień dobry”. Władek odrzekł tym samym, nie pokazując po sobie nerwów. Musiał się zmitygować przed czcigodnym dowódcą, by nie uczynić jakiejś głupoty. Nie mógł usnąć. Przed oczami cały czas miał widok dwojga kochających się ludzi, ów obraz nie dał się wymazać.

Przy śniadaniu Ochmowicz zachowywał się zwyczajnie wobec żony. Nie chciał wybuchnąć, wszczynać awantury, zwłaszcza, iż nie mógł jej denerwować w takim stanie. Nie przy kilkudziesięciu świadkach i obcych ludziach. Nie przy dowódcy. Postanowił, że zaczeka z tym do wieczora, aż zostaną sami i wtedy w cztery oczy spokojnie się z nią rozmówi. Musiał zresztą psychicznie się przygotować. Spokojny wieczór znacznie bardziej sprzyjał do rozmów niż burzliwy dzień pełen bomb oraz wszelkich hałasów.

Później wszyscy dowiedzieli się, że na ulicy Przejazd została wysadzona przez niemieckich saperów pięciopiętrowa kamienica.

Po czternastej Władysław wraz z resztą swojej ekipy musiał przedostać się kanałem do dzielnicy Mokotowa. Zanim zeszli na dół, wszyscy wysłuchali poleceń dowódcy Leonarda Furczaka „Trzmiela”, brązowowłosego mężczyzny o poważnym, pyzatym obliczu i głosie potężnym jak dzwon. Strój w zielonych barwach dodawał mu atrakcyjności. Nie pasował do tej barbarzyńskiej otoczki. Bardziej nadawał się na modela. Choć miał zaledwie trzydzieści trzy lata, doskonale rządził swą brygadą i sprawował nad nią należytą opiekę. Cechowała go przede wszystkim roztropność i szybka reakcja, która niejednemu uratowała życie. Potrafił zorganizować przemyślane, bezpieczne wypady i wspierać ludzi. Kilkakrotnie jego akcje zakończyły się sukcesem. To wystarczało, by fachowo określać go dowódcą. Nie przepadał za „Karpiem”, zresztą, jak chyba wszyscy.

Władysław spojrzał na stojącego nieopodal „Karpia”, który właśnie rozmawiał z kolegą, którego zarośnięta twarz znacznie go postarzała. Ksywka „Karpia” wzięła się od nazwiska. Był właściwie przeciętnej urody. Mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Rozczochrane blond włosy ukrywały się pod hełmem. Jego szyderczy uśmiech pokazywał rząd krzywych, żółtych zębów, uśmiech, który teraz też był widoczny, lecz Władysław miał ochotę go wymazać. Z drugiej strony „Karp” był najbardziej lekkomyślny z całej grupy, zawsze najpierw działał, potem dopiero myślał, co wywoływało nieraz kłopoty, z których udawało im się wykaraskać.

Postanowili, by nareszcie zejść na dół. Pierwsze spotkanie z potwornym odorem ściekowym zamroczyło zmysły Eufemii „Rudej Mewy”, która lekko się zatoczyła. „Karp” musiał ją podtrzymywać za ramię. Grupa zaczęła powolnie iść gęsiego, jeden za drugim, ciężcy od nagromadzonej wody, jak najdalej od dziury wylotowej. Dwóch powstańców szło wolniej z tyłu z powodu odniesionych ran. Opierając się o wilgotną ścianę, skręcili w prawą stronę, zaś w tej samej chwili ponad ich głowami targnął ogromny wybuch.

Zakryjcie usta i weźcie głęboki wdech! – poinstruował Władek, gdy nieczystości wzbierały się, a fale odbierały dech w piersiach.

Wszyscy cali? – Po chwili pierwszy odezwał się Leonard i zaczął wymieniać pseudonimy powstańców i sanitariuszek.

Wszyscy zgodnie potwierdzali, że byli, nic im się nie stało. Genowefa, najmłodsza obecnie w grupie, bardzo kaszlała, a jej ciało zanosiło się sporymi konwulsjami. Blada twarz wyrażała ewidentne przerażenie.

Zdejmijmy opaski. Gdybyśmy pomylili włazy, lepiej, jak wezmą nas za cywili. Naszym planem jest dotarcie do Mokotowa, ale bądźcie czujni – powiedział z powagą dowódca oddziału, „Trzmiel”.

Szedł z tyłu, ukrywając sprytnie swój strach. Był jak drogowskaz rozjaśniający drogę. Władek bardzo go za to podziwiał, cenił jego niesamowitą werwę i optymizm.

Co z rozkazami od majora Dęba? – spytał i odwrócił głowę, by spojrzeć na dowódcę.

Powiśle jest skreślone. Nie mamy innego wyjścia jak uciec. To rozkaz.

Wszyscy zdjęli posłusznie opaski, po czym schowali je do swych podręcznych toreb na ramionach.

Nie mam siły – powiedziała słabym głosem Genowefa. – Musimy... musimy odpocząć. – Nie wiedziała, co bardziej ją lękało, strach przed wydostaniem się na zewnątrz, czy wizja utkwienia tu w mroku.

W normalnej sytuacji Eufemia Wziątewicz palnęłaby bezpośrednio: „co, teraz się boisz? A niedawno marzyłaś o zemdleniu”. Wciąż bolały ją słowa młodej o tym, jak ta chciałaby zostać uratowana przez któregoś aktora. Teraz jednak ruda widziała, że radykalne warunki, w jakich przyszło żyć, sprawiły, iż Genowefa Prągiel z kapryśnej, rozpieszczonej gąski przeistoczyła się w zatrwożoną, dojrzałą dziewczynę.

Nie teraz, „Aksamitko”. Wytrzymasz – szepnęła Eufemia, najwytrwalsza z dziewczyn, nie licząc Czesławy, która od kilku dni nie miała z nimi kontaktu.

Odpoczniecie w drodze. Czeka nas kilka godzin przeprawy – mruknął Leonard, nawet nie próbując żartować.

Nikt nie podał w wątpliwość słów dowódcy. Ohydny zapach powodował mdłości. Był na tyle silny, że jedna z sanitariuszek z trudem powstrzymywała odruch wymiotny. W milczeniu posuwali się do przodu, idąc pojedynczo. Co jakiś czas z oddali wydobywały się stłumione dźwięki, jakieś dudnienie, nieznany szum, ale ogólnie, wyraźnie słychać było jedynie ciche modlitwy odmawiane przez Sewerynę:

Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławiona Ty jesteś między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus...

Zmęczenie ich dopadało, ale nie było czasu na narzekanie ani przekleństwa. Dwa razy natknęli się na martwych. Ktoś porzucił mężczyznę na noszach, a kilka metrów dalej leżała malutka dziewczynka w wodzie. Władkowi z trudem przyszło uwierzyć w to, co ujrzał. W końcu po przekroczeniu włazu wlotowego na skrzyżowaniu Puławskiej i Racławickiej, Leonard powiadomił, iż będą musieli przejść schyleni, w zupełnej ciszy. Nad nimi szaleli hitlerowcy i jeśli dowiedzą się o ich obecności... Władek trzymał się dzielnie. Poczuł, że Seweryna chwyciła go za rękę i splotła ich palce razem. Spojrzał na nią delikatnie zdziwiony. Ich wzrok się skrzyżował. Posłała mu szczery uśmiech, który ciężko mu było odwzajemnić, ale ostatecznie się udało. Ścisnął lekko jej palce, dodając niemej otuchy, chociaż tak naprawdę zmuszał się do tego fałszywego gestu. Wtem przypomniał sobie rozmowę z ojcem.

Hitler jest bezlitosny, zaczynam się go bać...”, szepnął ojciec, siedząc w fotelu przygarbiony. „Polska jest silna, nie da się Niemcom. To propaganda, wymierzony policzek w stronę Polski i sąsiednich państw. Nie przejmuj się, proszę”, powiedział Władysław twardym głosem, stojąc wówczas przy regale z książkami. „Władku, urodziłeś się w wolnej Polsce, nie zaznałeś smaku niewoli. Nie chcę dla ciebie takiego samego losu, jakiego doświadczyliśmy z matką. Jesteś młody, najlepsze lata twojego życia przeminą, jeśli wybuchnie kolejna wojna”, odpowiedział mu ojciec, patrząc na syna z powagą, podchodząc dość realistycznie do okoliczności. „Nawet jak do tego dojdzie, my młodzi, przegonimy Niemców szybko, odzyskując na nowo wolność”, odparł Władysław z mocą, widząc naród w jasnych barwach.

Rozmyślania ni stąd, ni zowąd przerwał mu pewien odgłos. Nad grupką klapa się zamknęła, w dół zeszła drabinka.

Jak tam, „Karp”? – spytał dowódca tubalnym tonem głosu, przechylając głowę w prawo i próbując dosięgnąć wzrokiem powstańca, do którego mówił.

Wszystko dobrze, panie dowódco! Spokojnie jak na wojnie! – odkrzyknął wesołym jak zwykle głosem „Karp”, którego słychać było z przodu.

Władek, idź, zobacz, czy jest czysto.

Władek już powoli ruszył, kiedy „Karp” go znacznie wyprzedził, brodząc w wodzie.

Ja to zrobię – wtrącił dość surowym głosem.

Co ty nie powiesz, cholera – wymruczał Władek, ale nikt go nie usłyszał.

Leonard spojrzał bezradnie na Władka, potem na „Karpia” i westchnął ciężko. Chciał, by to spokojny Władek sprawdził, ale zdawał sobie sprawę, iż uparty „Karp” tak długo będzie się spierać, aż otrzyma upragnioną zgodę.

W porządku, ale bądź cicho.

Powstaniec uśmiechnął się od ucha do ucha, po czym wyprzedził pozostałych, byle by prędzej trafić do światła. Zatrzymał się przy kratkach, przez które wpadały promienie południowego słońca. Odwrócił się przodem. Leonard zamarł i przytknął palec do ust w uspokajającym geście, na co „Karp” uśmiechnął się subtelnie i podniósł kciuk prawej dłoni wysoko w górę. Nagle zza kratek nad jego głową wyłoniła się lufa niemieckiego karabinu. Eufemia chciała krzyknąć, ale któryś z powstańców zatkał jej usta dłonią.

O nie! – Głos chłopaka przerwał ciszę, a potem został postrzelony w pierś.

Osunął się z pluskiem w wodę. Wszyscy wpatrywali się w dryfujące na powierzchni plecy rozświetlane przez promienie słońca z góry. Obok padła Eufemia Wziątewicz. Władek z innymi przesunął się w bok.

Uciekajcie, granat! – Ktoś wrzasnął.

Próbowali strzelać, odpierać ataki, ale przewaga wrogów była silniejsza. Uciekając od granatów i luf, rozpierzchli się niczym przerażone szczury. Cofali się, zapadali pod ziemię. Niespodziewanie po jakimś czasie ktoś chwycił Władka za kołnierz i wyciągnął na górę jego cuchnące ciało.

Władek zanosił się charczącym kaszlem, stojąc na czystym, zielonym trawniku. Jeszcze było ciemno, lecz w miarę szybko się rozjaśniało, czerń łagodnie przemieniła się w pełne światło dzienne. Zmrużył oczy przed mocnymi promieniami i rozejrzał się. Wokół niego stali cywile. Do jego uszu dotarł płacz dziecka, w oddali poszczekiwały psy. Zerknął na świecące jasno słońce na błękitnym niebie.

A ja w Ciebie zwątpiłem, Boże”, pomyślał zszokowany.

Nic wam już nie grozi. Spokojnie – zapewnił dowódca jakiegoś nieznanego batalionu.

Na dole są ranni... – wyszeptała Seweryna.

Powstańcy z batalionu zaczęli schodzić, by pomóc poszkodowanym, tymczasem sanitariuszki zbliżyły się do powstańców z oddziału „Deszcz”, by się nimi zająć. Okazało się, że zginęli Eufemia Wziątewicz „Ruda Mewa”, „Karp” i jeszcze trzy osoby.

Nasz żartowniś nie żyje – wyznała smutno Genowefa i, nie wytrzymując napięcia, rozpłakała się.

Któryś z chłopaków podszedł do niej i ją przytulił. Władek przestał się wściekać na „Karpia”. Przecież on zginął... Znienacka spokój przerwało rozstrzeliwanie krzyczących cywilów, którzy rozpaczliwie szukali schronienia, biegnąc przed siebie. Pomieszani powstańcy zaczęli uciekać, na niektórych opierali się ranni. Władek i Seweryna schowali się za rogiem budynku. Ona kucała, kuląc się i trzymając obie dłonie na brzuchu, natomiast on ułożył się na ziemi, po czym uniósł delikatnie swój karabin. W głowie mu huczało, ale zachowywał wciąż zdrowy umysł, a przynajmniej starał się go wykrzesać z siebie. Zmrużył oczy, obierając na cel przypadkowego Niemca i strzelił. Trafił. Strzelił też do drugiego. Udało mu się. Ogarnął go triumf.

Po tym, niemal w tym samym momencie gorąc przeszył jego prawą nogę, przeszedł wyżej wzdłuż brzucha i opanował całe ciało. Ta fala bólu sprawiła, iż cały zesztywniał i bez woli osunął się na lewy bok. Uścisk jego dłoni zelżał, a karabin wylądował obok. Rzeczywistość oddalała się z każdą chwilą, ale słyszał szeptaną modlitwę ukochanej Seweryny, która widziała, że nie ma żadnych szans na ucieczkę:

Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko, naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych... – Musiała przerwać. – Władek, kochanie! – krzyknęła żałośnie, zorientowawszy się, co się dzieje. – Ach! – pisnęła nagle cienkim głosem.

Zobaczył, jak ciężarna bezwładnie upada na ziemię. Niemiec dobił ją kolejnym strzałem z karabinu, ten rozbrzmiał porażająco niczym głośny wyrok śmierci, stopił się ze skowytem uciekających. Władek pomyślał, że nie ma sensu mówić przyjaciołom o zdradzie. Bynajmniej nic by to nie zmieniło. Nie chciał psuć opinii o zmarłych. Uniósł głowę, po czym spojrzał na bezchmurne niebo. Niech „Karp” pozostanie tym głupkowatym, kpiącym wesołkiem, a moja Sewerynka przebojową, pomocną dziewczyną, na której zawsze można było polegać, to była jego ostatnia myśl.

Zdołał zarejestrować z przerażeniem w psychice, że zginęła na miejscu, gdyż z jej twarzy została tylko miazga w odcieniu mocnego rubinu wyglądająca przeokropnie. Oczy, nos i usta zlały się w jedną potężną, głęboką dziurę. Ona i ich dziecko zginęli na jego oczach.

Ostatnim obrazem, jaki dostrzegł, była lufa karabinu wycelowana prosto w jego czoło. A potem otoczyła go piorunująca ciemność...


27 sierpień 1944 r.

Działała samotnie z racji tego, że nadal nie mogła odnaleźć swojego oddziału i ukochanego Janka, co w obecnych okolicznościach było bardzo ciężkie, a jej życie pełne napięcia. Na szczęście przydawała się jako sanitariuszka w kilku szpitalach. Każdy korzystał z jej pomocy. W porach obiadowych roznosiła zdobyte z trudnością posiłki. O godzinie piętnastej znalazła się na Mokotowie na Dłużewskiej. Spostrzegła nadchodzących śmigle niemieckich żołnierzy. Zdołała im się wymknąć, aczkolwiek kula karabinu dosięgła jej prawego ramienia, z którego zaczęła sączyć się krew. Biegła co sił w nogach. Ukryła się dalej w jednym ze zwalonych budynków, klękając i czekając, aż wrogowie sobie pójdą. Widziała dokładnie, jak przeszli, nie zauważając jej. Dokoła czuć było swąd dymu, w powietrzu unosił się szary kurz. Wszystko pokryte było pyłem. Zerknęła na swą ranę. Po wojnie Warszawa już nigdy nie będzie wyglądać tak samo... Sanitariuszka zdjęła opaskę i przycisnęła ją do swego ramienia, próbując zatrzymać ciecz. Syknęła z bólu. Krew zaczęła ospale wsiąkać w biało-czerwony materiał. Wskazana była interwencja lekarza.

Czesława Grembecka podniosła się i odczekała jeszcze dobre pięć minut. Dopiero wtedy wyszła na ulicę, nerwowo się rozglądając. Ani jednej żywej duszy. Zaczęła ekspresowo sunąć przed siebie, a jej torba zawieszona na lewym ramieniu dyndała w powietrzu. Kawałek dalej zatrzymała się dosłownie na moment, by zaczerpnąć powietrza.

Pomocy... – Usłyszała rozpaczliwe stęknięcie.

Jej oczy zarejestrowały doprawdy przejmujący widok. Naprzeciwko, przy wejściu do kamienicy, w której mieszkał jej ukochany Janek, klęczał mężczyzna. Trzymał na rękach płaczącą dziewczynkę, a z jego otwartej rany brzucha przeciekała krew. Czesława podbiegła do niego.

Proszę... uratuj Marysię... – jęknął i skrzywił się, ewidentnie cierpiąc.

W jego oczach można było dostrzec gorące pragnienie, by ktoś uratował jego dziecko. Dziewczynka tuliła się do ojca, w ogóle nie przejmując się tym, że jest ubrudzona krwią.

Uratuję ją – zapewniła solennie Czesława.

Dziękuję... – szepnął.

Tatusiu, nie umieraj. – Zaszlochała Marysia.

Michał Ignaszak ostatkiem sił wyciągnął ręce, a Czesława z trudem odebrała dziewczynkę, która nie chciała puścić ojca, była w niego wczepiona, lecz w końcu musiała. Ku zdziwieniu sanitariuszki sięgnął do kieszeni spodni i mocno drżącymi, czerwonymi dłońmi wyjął z niej piękny, stary różaniec wykonany z drewna.

Mojej żony... weź to... sobie... – szepnął, mówiąc każde słowo z odstępem i męcząc się przy tym.

Odebrała od niego, patrząc na twarz, na której odciskało się absolutne piętno męczeństwa. Schowała do swej torby różaniec. Michał spojrzał ze łzami w oczach na córeczkę, przyciskając sobie obie dłonie do rozwartej rany, próbując ją zatamować. Następnie przechylił się do tyłu i upadł na plecy, uderzając głową o twardą ziemię.

Marysia... – wyszeptał ledwo dosłyszalnie, mając na myśli swoją żonę, córkę, albo obie równocześnie.

Patrzył na błękitne niebo z rękami ułożonymi na swoim poharatanym brzuchu. Wydał z siebie ostatnie tchnienie. Przestał się ruszać. Oczy straciły blask. Dziewczynka zapłakała.

Tatusiu... nie... – Jej buzia wykrzywiła się w żałośliwym grymasie.

Czesława widziała, jak ludzie konali, przez te kilka dni była świadkiem wielu odejść. Widziała, jak krew sączyła się litrami, jak ludzie padali jak muchy na ulicach. Jednak jeszcze nigdy nie widziała takiej rozpaczliwej sceny. Zachowanie pełnej świadomości wraz z powolnym umieraniem było jeszcze gorsze od szybkiej śmierci w wyniku eksplozji czołgu albo strzału między oczy. Tragiczności uzupełniał fakt, iż działo się to w obecności dziecka. Los tak chciał, wmawiała sobie dziewczyna, chcąc się marnie pocieszyć choćby odrobinkę. Miała ochotę wejść do mieszkania Janka, zobaczyć, czy go zastanie, ale właśnie niespodziewanie zaczęło się bombardowanie. Świst spadających z pikującego samolotu bomb trwał, gdy pociski raz po raz uderzały w budynki z obu stron, tworząc wielki bałagan z Warszawy. Jeden dom aż się zakołysał.

Musimy uciekać! – krzyknęła Czesława.

Pobiegła przed siebie. Rana w ramieniu zaczęła krwawić po chwili. Zeszła na dalszy plan, teraz dla Czesławy było najważniejsze, by schronić Marysię w jakimś bezpiecznym miejscu. Dziecko zapłakało.

Nie bój się, trzymam cię mocno! – Biegła, ile miała sił w płucach, trzymając sześciolatkę na rękach.

Usłyszała świst kul, więc przyspieszyła, próbując umknąć śmierci. Znalazła się w groźnej zasadzce. Za nią waliły się domy, przed nią zbliżali się niemieccy żołnierze. Wolała zginąć pod gruzami, niż wpaść w ręce hitlerowców. Spojrzała w bok i, dostrzegając jedyną szansę, pobiegła do kamienicy drugim wejściem. Schowała się w rogu centralnego korytarza. Nie umknęło jej uwadze, iż jakiś chłopak wypadł na dwór, rzucając het daleko dwa granaty. Obdarzył Czesławę uśmiechem. Ostatnim. Kula w tym samom momencie żgnęła go między oczy. Ktoś rzucił gdzieś z góry koktajl Mołotowa, więc Czesława, wykorzystując okazję, uciekła.

Po kilku minutach niemal nieustannego biegu dotarła do szpitala powstańczego. Wpadła galopem niczym strzała do środka, rozglądając się dokoła. Ciężko sapała. Tu było bezpiecznie. Sanitariuszki kręciły się wokół ludzi, którzy nie odnieśli dużych ran, choć panował ścisk. Czesława zbliżyła się do zajętego łóżka, na którym leżał już chłopiec, i z ostrożnością położyła na nim dziecko, czując potworny ból w ramieniu. Podeszła do niej jedna z sanitariuszek.

Dziewczynka raczej nie krwawi, to tylko tak wygląda. Przytulała się do rannego ojca, który niedawno zmarł. Chciał, bym ją uratowała – wyjaśniła bezzwłocznie Czesława, patrząc na sanitariuszkę.

Rozumiem. Ale ona... – Ta urwała, bacznie przyglądając się dziewczynce.

Czesława odwróciła głowę w odpowiednią stronę, podążając za jej wzrokiem. Wówczas zauważyła tak naprawdę, co się stało. Marysia miała zamknięte oczy, a buzię stężałą. Nie wykazywała oznak życia... Czesława westchnęła ciężko. Nie miała czasu, by lamentować nad kolejnym dotkliwym losem niewinnego dziecka. Opatrzono jej ranę, a potem, kiedy odpoczęła, polecono jej pójść po leki do zbombardowanego sąsiedniego szpitala. Przy okazji zabrała też stamtąd ryż oraz wino na wzmocnienie.

Ileż ja muszę wytrzymać tych błagalnych spojrzeń biednych ludzi...”, myślała, idąc leniwym krokiem przed siebie oraz rozglądając się z dużą czujnością wokół.

Po drodze widziała, jak powstańcy wspaniale i celnie strzelali.


#1 Miron Białoszewski, Tajny Dziennik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]