5.08.2021

Rozdział ósmy

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział ósmy



Kolejny, trudny dzień w Polsce zajmowanej przez rygorystycznych Niemców, którzy zawadiacko poruszali się po ulicach Warszawy, jakby należała do nich. Seweryna Zytomirska czekała na swego chłopaka ze spokojem. Siedziała wygodnie na kanapie, słuchając piosenek lecących z gramofonu. Wsłuchała się w piosenkę pochodzącą z tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, z filmu „Królowa przedmieścia”. Helena Grossówna, Stanisław Sielański oraz Józef Kondrat śpiewali:


Maniusiu joj, Maniusiu ach

Pasujesz do mnie, że aż strach

Jak masło do chleba

Jak gwiazdka do nieba

  

Maniusiu cyk, Maniusiu hop

Maniusiu będę fajny chłop

Więc daj szybko dzióba

I lubą moją bądź


Nie dla psa kiełbasa

Nie dla kota szperka

Kto by tam uwierzył wam

Każdy chłop to taki sam


Niby jedną lubi

A na drugą zerka

Mnie nie weźmie na ten bas

Żaden z was


O nie kochanie To nie bujanie

To naj naj naj naj naj najszczersza prawda jest


Nie dla psa kiełbasa

Nie dla kota szperka

Może z inną uda się

Ze mną nie


Maniusiu, niech mnie ścisną drzwi

Królewski dom urządzę ci

Na obiad banany

A w kuchni dywany


Maniusiu, jak mi serce dasz

Z królików lisa u mnie masz

I strój się, dziewojo

I moją, luba, bądź 

 

Przysnęła. Ocknęła się po jakimś czasie. Wstała, wyłączyła gramofon, po czym skierowała swój półprzytomny wzrok na zegar. Była druga w nocy! Godzina policyjna! Przeciągnęła się, później poszła do sypialni, sądząc, iż Władek już smacznie chrapie w łóżku. Nie było go. Pobiegła do kuchni i łazienki, które także okazały się być puste. Gdzie on się podziewał?! Pewnie Niemcy go złapali i znęcają się nad nim w areszcie, prowadząc brutalne przesłuchanie, albo już gdzieś wywieźli! Kiedy wyszła do malutkiego przedpokoju, rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła powoli.

W ko... – zaczęła mówić, mając ochotę nakrzyczeć na chłopaka i nagle urwała w pół zdania, widząc obcego mężczyznę.

Pani Seweryna Zytomirska? – odezwał się poważnie Polak, spoglądając na jej zdziwioną twarz, a później zerknął mimowolnie na jej duży brzuch.

Tak, to ja.

Pani jest żoną Władysława Ochmowicza?

Żoną nie, narzeczoną. Coś się stało? – spytała z pewnym cieniem irytacji.

Jestem komisarzem policji. Przychodzę, by poinformować, że pan Władysław Ochmowicz nie żyje...

Co?! – weszła mu w słowo.

Pani narzeczony został znaleziony martwy na ulicy. Postrzelono go w brzuch. Najprawdopodobniej zrobił to Niemiec. W końcu trwa wojna.

To... to... Jest pan pewny?! – Nie wierzyła w to, co słyszała, czuła, jak nogi jej aż miękną.

Szlochała na widok dokumentów, które jej pokazał. Na pewno należały do jej chłopaka. Przez łzy widziała imię i nazwisko. Władysław Ochmowicz. Mimo to łudziła się, że to jakieś fatalne nieporozumienie.

Stuprocentowo. Znalazłem jego dokumenty, portfel. Prawdopodobnie...

Chcę tam przyjechać! Zobaczyć go!

Nie powinna pani...

Proszę! Chcę go zobaczyć! – krzyknęła rozpaczą z nutą nieustępliwości, chwytając mężczyznę za ramię.

Dobrze. – Cały czas mówił beznamiętny głosem, podczas gdy ona szalała z niepokoju.

Chwilkę potem drżącymi dłońmi zapinała guziki płaszcza, wkładała buty. Wszystko trwało jakby w transie. Zdawało jej się, że ta okropna sytuacja jest tylko wytworem wyobraźni, że zaraz się obudzi... Jechali w krępującej ciszy. Dotarli na miejsce. Dzielnicowy zatrzymał samochód wśród panującej grobowej ciemności.

Nie powinienem był przyjechać tu z panią. To zbyt duży szok... – powiedział ze skruchą, uświadamiając sobie swój błąd.

Seweryna wysiadała mimo jego protestów. Niedaleko nich, przy brzegu krawężnika leżał człowiek w nienaturalnie wygiętej pozycji. Powoli podeszła bliżej i oniemiała. Wytężyła wzrok, by dokładnie sprawdzić, czy to on. Niestety, to był jej najdroższy ukochany. Nie było żadnych wątpliwości. Z jego brzucha wyłaziły wnętrzności, na widok których ją zemdliło. Resztę ciała miał nienaruszoną. Latarnie złowieszczo oświetlały swym blaskiem jego bladą, przestraszoną twarz. Poczuła, jak zalewa ją fala żalu. Dopadła do niego i wtuliła głowę w jego zagłębienie szyi.

Władek! Kto ci to zrobił?! – zawołała, czując, jak ogarniają ją ogromne emocje, naprzemiennie targały nią wściekłość oraz rozpacz.

Niech pani wstanie.

Nie zareagowała.

Proszę wstać! – Groźny głos funkcjonariusza wyrwał ją z przygnębienia.

Z trudem oderwała się od zimnego, kochanego ciała.

Te bestie... – szepnęła zachrypniętym tonem. – Kiedy ta wojna się skończy...

Patrzył na nią z pewnym współczuciem w oczach. Nie wytrzymała tego wszechogarniającego załamania. Odwróciła się na pięcie i pobiegła ile sił w nogach. Słyszała za sobą donośny głos policjanta, jednak ani na moment się nie zatrzymała. Biegła, biegła, biegła. Nieoczekiwanie świat zawirował jej przed oczami, więc upadła na kolana na chodniku. Wstała, a następnie zaczęła powoli iść na tyle, na ile pozwoliły chwiejne nogi. Z naprzeciwka jej oczom ukazał się szyld zamkniętej restauracji, w której często jadali. To tutaj poszli na pierwszą randkę, to tutaj się oświadczył... Kiedyś piękne, teraz dotkliwe wspomnienia sprawiły, iż po policzkach Seweryny pociekły świeże łzy. To, co ujrzała przed paroma minutami, pozostanie w jej psychice już na zawsze. Nigdy się od tego nie uwolni... Stanęła przed ich ulubioną restauracją. Boże, dlaczego zabrałeś mi Władeczka?! Ociężałym krokiem zbliżyła się do ciemnego zaułka za rogiem restauracji. Miłość. To uczucie, które towarzyszyło przez trzy lata. Wielka namiętność, którą darzyła swego ukochanego. Nie była w stanie opisać tego żarliwego uczucia. Bardzo kochała Władka. Łączyła ich niesamowita nić porozumienia, sympatii. Żyli w zgodzie, planowali wspólną przyszłość. Myśleli przeprowadzić się na wieś i założyć rodzinę... Nagle wszystko zniknęło, rozprysło się niczym bańka mydlana. Ich plany zostały całkowicie zakłócone, a właściwie zrujnowane. Przepadły w bezdenną nicość. Sielanka przestała istnieć. Seweryna zaszyła się w tym zaułku. Stojąc oparta plecami o zimny mur, po omacku wyciągnęła przedmiot ze swej torebki.

Pistolet należący do Władka.

Zawsze go nosiła przy sobie, w razie potrzeby. I ta potrzeba właśnie nadeszła. Potrzeba spotkania się z Władkiem w niebie... W tej chwili już nie myślała o tym, iż Warszawą zawładnęli Niemcy, o trudnym życiu Polaków pod okupacją, o codziennych problemach i troskach. Najważniejsze było to, że zaraz zobaczy się ze swym ukochanym, będą razem szczęśliwi. Już na zawsze... Włożyła lufę do ust. Smakowała językiem metal, czując drżenie cyngla. Wyjęła broń z ust, po czym przyłożyła lufę do skroni. Odciągnęła kurek, a jej palec zaciskał się na spuście.

Sewerynko!

W okamgnieniu poczuła gwałtowne szarpanie za ramię. Ktoś wyrwał jej pistolet z ręki.

Seweryś, kochanie!

Nie rozpoznawała tego zdenerwowanego głosu. Była zbyt pogrążona w depresji. Ktoś chwycił ją za rękę i wyciągnął z zaułka. Dopiero wówczas odwróciła się i w mocnym blasku latarni stanęła twarzą w twarz z... Z kim?! Z kim?! Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

Co się dzieje?! – wołał zdezorientowany Władysław.

Patrzył prosto na dziewczynę, natomiast ona stała jak wryta, nogi wrosły w ziemię.

Szukałem cię...

Ty nie żyjesz! Ciebie nie ma! – Wreszcie i z trudem odzyskała mowę.

Nie miała siły, by wyrwać się temu... duchowi? Potwornie realistycznej, kreatywnej wyobraźni? Władysław rozszerzył oczy z przerażenia.

Jak to mnie nie ma? – Prawdziwy szok malował się na jego twarzy.

Leżysz na ulicy niedaleko! Zostałeś postrzelony! Masz flaki na wierzchu, rozcięty brzuch! – Zamrugała powiekami, ale zjawa wciąż tkwiła, czuła wyraźnie jej uścisk na moich ramionach. „Jezu, ja naprawdę byłam obłąkana!”, pomyślała gorączkowo, cała dygocząc ze strachu.

Myślałaś, że ja... – Urwał, energicznie kręcąc głową na boki. – Och! To wszystko przeze mnie!

Milczała kompletnie rozbita psychicznie. Gorączka emocjonalna galopowała w jej wnętrzu niczym nieokiełznany koń.

Wcześniej nie powiedziałem ci o tym... – Przestał ją trzymać i opuścił bezradnie głowę, jakby się czegoś wstydził. – Ja, Władysław, żyję. To... mój bliźniak został zamordowany.

Słucham?! – krzyknęła w głuchej ciszy.

Spojrzał na nią cały spłoszony. Jego wylękniony wyraz twarzy był podobny do chłopca, który coś przeskrobał.

Mam brata, który jest łudząco podobny do mnie. Spotkaliśmy się, poszliśmy na piwo i dla żartów wymieniliśmy się dokumentami. Zachciało nam się durnych żartów. Bardziej jemu niż mnie – przerwał, po czym przygładził swoje włosy. Był to pewnego rodzaju gest zawstydzenia. – Później wróciłem się do baru, żeby jednak oddać bratu dokumenty. Uznałem, że dowcipki nie są dla mnie. Szedłem pustą ulicą i... Byłem świadkiem tego wypadku... Widziałem, jak... – Pociągnął nosem. – Niemiec kilka razy go postrzelił. Chciałem go uratować, ale wiesz... Byłem bardzo wystraszony. Niemcy czują się panami, codziennie kogoś zabijają, wywożą do obozów, nawet za dnia. Stchórzyłem na całej linii i teraz żałuję... – Po jego policzkach potoczyły się pierwsze łzy. Wytarł je wierzchem dłoni. – Pozwoliłem, by ten Szkop zabił mojego braciszka... On poszedł stamtąd, a ja... Nigdy sobie tego nie wybaczę. – Głos załamał mu się do reszty.

Milczała, oblizując swoje spierzchnięte wargi. Nie mogła wydusić z siebie żadnego dźwięku. Czuła, że jej gardło było zwężone.

Nie mówiłem ci o swoim bliźniaku, bo... – Władysław skrzywił się lekko, chyba brakowało mu odpowiednich słów. – Wstydziłem się go. Nie chciałem, żebyście się poznali. To nie wyszłoby naszemu związkowi na korzyść – opowiadał już spokojniejszym tonem.

Musiała przez moment przetrawić tę sensacyjną nowinę. Zrobiło jej się zimno od tego stania w bezruchu, ale i równocześnie gorąco z nadmiaru emocji. To wprost było nie do uwierzenia! Zaczęła pocierać sobie ramiona. Nie chciała nic więcej wiedzieć. Objęła Władysława za szyję, a on nachylił się nad nią. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.

Nigdy więcej nie żartuj – wyszeptała tylko, cała drżąc.

Przyciągnął ją do siebie i mocno objął w pasie. Westchnął ciężko, a następnie, spoglądając dziewczynie w oczy, powiedział z powagą:

Obiecuję, Seweryś. Obiecuję.


*


Seweryna Zytomirska ocknęła się gwałtownie, podrywając z łóżka. Natychmiast przyłożyła swe dłonie do zaokrąglonego brzucha, wpatrując się w niego, jakby sprawdzając, czy wszystko w porządku. Dziecko delikatnie kopnęło, jakby na znak, że żyje. Seweryna odetchnęła głęboko, przeczesując palcami swe włosy. Rozejrzała się, mrużąc powieki. Była w swym pokoju, Władek natomiast spał pewnie smacznie w swoim mieszkaniu kilka ulic dalej. Zastanawiała się, dlaczego przyśnił jej się akurat taki sen. Był bardzo realistyczny. Co mógł zwiastować? Czyżby miałaby urodzić bliźniaki? A może Władek coś przed nią ukrywał? Nie, to niemożliwe. Czuła w sobie ruchy tylko jednego dzieciątka, zaś Władek nie miałby przed nią żadnych tajemnic. Bardzo się kochali, darzyli się wielkim zaufaniem, szacunkiem. Najwidoczniej przeżywała mocno życie w okupowanej Warszawie. Hitlerowski terror wręcz wariował. Codziennie były łapanki, aresztowania, egzekucje, brakowało żywności. Można było wyjść z domu i nie wrócić. Człowiek nie mógł być pewny dnia jutrzejszego. Nikt nie czuł się bezpieczny. To była ciągła walka o życie. Bardzo bała się o los swój, dziecka i Władysława...


31 lipiec 1944 r.

Czesława Grembecka musiała odebrać specjalną przesyłkę. Broń, którą po mszy miał przekazać dziewczynie jeden z jej uczestników. Kiedy obywatele zebrali się w skromnej kapliczce, a kapłan rozpoczął nakazane obrządki, Czesława ukradkiem niczym zwinny kot skierowała się pod tylną ścianę budynku, gdzie znajdował się konfesjonał. Kątem oka zajrzała do środka. Jest. Niewielkie zawiniątko spoczywało na drewnianej ławce ukrytej za kratami. Najciszej, jak tylko potrafiła, zabrała paczkę i wsunąwszy ją w torbę, pośpiesznie uczyniła znak krzyża. Opuściła kościółek. Kiedy wyszła na zewnątrz, promienie słońca leniwie, jakby pocieszająco, musnęły jej twarz. Ach, piękne lato przypominające beztroskie czasy wczesnego dzieciństwa. Miasto o tej porze roku czarowało pełnymi swoimi krasami.

Józef Łyżycki czuł, że niedługo stanie się coś złego. Zastanawiał się nad wstąpieniem do ruchu oporu, aczkolwiek zrezygnował. Nie widział siebie w roli żołnierza strzelającego do wrogów, chociaż wiedział, że młodzi mężczyźni w jego wieku, a nawet znacznie młodsi, chętnie stawali z bronią w ręku, by bronić ojczyzny. Ale on, choć miał trzydzieści lat, wolał się nie narażać na niebezpieczeństwa. Może to egoistyczne podejście, lecz przecież życie miało się jedno. Około dziesiątej rano wyszedł ze swego mieszkania w starej kamienicy w samym sercu miasta. Chciał wybrać się na spacer mimo ponurego, wręcz alarmującego klimatu na ulicach. Nie mógł wiecznie siedzieć w pustych, czterech ścianach, podczas gdy trwało lato. Szedł powoli w kierunku małego parku, zachowując pełną czujność. Nie wiał nawet najmniejszy wiaterek zupełnie tak, jakby była to przysłowiowa cisza przed burzą. Jakby coś ciężkiego wisiało w powietrzu i bynajmniej nie chodziło o upał. W pewnym momencie do uszu Józefa dobiegł huk wystrzału. Jeden, drugi, trzeci. Przed nim znienacka pojawili się przerażeni ludzie, którzy zaczęli uciekać w różne strony niczym zlęknione zwierzęta.

Łapanka, łapanka! Uciekajcie, ludzie! – Piskliwym głosem krzyknęła mijająca go dziewczyna.

Był dość zdezorientowany, nie ukrywał tego. Wiodąc dotychczas spokojne, szare i właściwie niczym niezmącone życie, znalazł się w samym środku nieprzyjemnych okoliczności, które dotąd były mu obce.

Czesława ruszyła wąską, parkową uliczką w kierunku starej fabryki, gdzie miała złożyć przesyłkę, niemniej w pewnym momencie usłyszała gromki huk wystrzału. Później kolejnego, następnego. Krzyk rozniósł się po skwerze, Polacy zaczęli pojawiać się znikąd i uciekać.

Łapanka! Ratuj się, kto może! – dokazywał głos chłopca, który zniknął zaraz za rogiem pobliskiego osiedla.

Ktoś mocno popchnął Józefa. Upadł na ziemię, rozbijając sobie głowę o twarde podłoże. Po chwili jakoś doczołgał się pod ławkę, aby całkiem go nie stratowano. Ludzie jak przerażone zwierzęta, nie zwracali uwagi na siebie. Zaczął łapać powietrze przez rozchylone usta, lecz zaraz unormował swój oddech. Zmrużył oczy, trzymając dłoń na swojej prawej skroni, na której wypływało coś lepkiego... Czesława poczuła w ustach słony smak adrenaliny.

Co robić, co robić?!”, myślała nerwowo.

Przełknęła ślinę i wiedziona instynktem, rozejrzała się dookoła, poszukując miejsca schronienia. Nagle, pod jedną z parkowych ławek, dostrzegła rannego mężczyznę. Warkot silnika niemieckiej więźniarki był coraz bliżej. Musiała wybrać pomiędzy ratowaniem ludzkiego życia a prawdopodobnym uchwyceniem przez żandarmów. Szybko podbiegła do ciemnowłosego mężczyzny, który kurczowo przytrzymywał swoją skroń, skąd spływała potężna struga krwi.

Cholera, zapewne się przewrócił”, pomyślała, pomagając mu stanąć na nogi.

Szybko, tam! – ponagliła go, zauważając niewysoką wieżyczkę z dzwonem, a potem chwyciła ramię nieznajomego i zarzuciła na swoje plecy.

Nie należał do najlżejszych. Mimo wszystko przysięga sanitariusza złożona przed państwem nakazywała jej udzielić pomocy każdemu rannemu. Bez wyjątku na pochodzenie, wiek, płeć czy religię. Pociągnęła go za sobą, a on posłusznie się jej oddał. Zaczęli biec. Łączniczka nadawała tempo. Pomoc Boża przyczyniła się do tego, iż oboje zdążyli w ostatnim momencie ukryć się w szparze, która powstała w wyniku obsunięcia się kilku kamiennych bloków. Usiedli. Pozostało tylko czekać, modlić się, mieć nadzieję.

Że też dziś! Co za przewrotny los! Jeśli dożyję jutra, nasi żołnierze pokażą tym zbrodniarzom prawdziwe piekło”, pomyślała Czesława.

Spojrzała na rannego w półmroku, po czym przyłożyła dłoń do jego rozgrzanego czoła. Mógł mieć gorączkę albo za długo przebywać na słońcu.

Halo? Słyszy mnie pan? – zapytała szeptem.

Wstrzymali oddech, kiedy kilku oficerów przemknęło tuż obok nich. Na ich szczęście byli bez tych swoich odwiecznych kompanów, myśliwskich psów o znakomitym, perfekcyjnym węchu. Cywile odetchnęli głęboko, wyczuwając, że zagrożenie chyba minęło. W oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję ze strony mężczyzny, Czesława po chwili wychyliła się nieco z kryjówki, omiatając wzrokiem okolicę. Wszystko ucichło. Ciężka, niemiecka ręka wisiała nad nimi nieubłaganie i mimo że łapanka przeniosła się w inną dzielnicę miasta, Czesława wolała przeczekać w kryjówce jeszcze jakiś czas.

Tak, słyszę – wyszeptał Józef, oddychając nierówno i patrząc na nieznajomą przytomnie.

Jest pan ranny, muszę pana opatrzyć. Pamięta pan, jak to się stało?

Byłem na ulicy, kiedy zaczęła się łapanka. Biegło w moją stronę kilkunastu ludzi. Ktoś popchnął mnie, upadłem, rozbiłem sobie głowę, a potem przyczołgałem się pod ławkę – oznajmił ze spokojem.

Patrzyła na niego, wysłuchując się wnikliwie w jego wyjaśnienia. Pamiętał, co się wydarzyło i dlaczego znaleźli się w tym miejscu. Mogła być spokojna. Wskutek jego upadku mogło dojść do chwilowej utraty pamięci. Albo nawet do częściowego zaniku.

Jeszcze kilkanaście godzin. Powstaniemy...”, przemknęło jej przez myśl.

Zmrużyła powieki, oceniając w półmroku ranę na głowie poszkodowanego, po czym otworzyła swoją torbę, która w rzeczywistości była podręczną apteczką, a jej właściwa funkcja to przykrywka dla przesyłek, jakie Czesława dostarczała przez cały swój okres przynależności do Podziemia. Wyciągnęła nasączoną spirytusem gazę oraz okrągłe zawiniątko bandażu.

Nie wygląda to najgorzej, ma pan szczęście, bo obejdzie się bez szwów – przyznała po chwili, oczyszczając ze sprawnością zakrwawioną głowę i policzek mężczyzny.

Wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia, widząc jego zaciśniętą mocno szczękę. No cóż, rutynowe oczyszczanie obrażenia było bolesne, aczkolwiek chwilowe. Czuł piekielne szczypanie. Syknął. Czesława owinęła z subtelnością białawy materiał wokół jego skroni, co by nie urażał draśnięcia. W półmroku obserwował twarz nieznajomej, widział jej długie, czarne włosy. Mógł stwierdzić, że to młodziutka dziewczyna, była od niego młodsza o co najmniej dziesięć lat.

To konieczne – wyprzedziła jego pytania. – Rano może pan zmienić opatrunek.

Dzięki jej bandażowi na głowie poczuł się już lepiej. Pieczenie zniknęło po chwili, zaś na jego miejsce wstąpiła fizyczna ulga.

Dziękuję. – Jego kąciki ust nieznacznie, ledwo zauważalnie ukształtowały się w nikłym uśmiechu, a wówczas uwidoczniły się wokół oczu delikatne zmarszczki.

Znikajmy stąd czym prędzej. Mogą wrócić w każdej chwili.

Opieszale wydostała się z kamiennego azylu, a Józef poszedł w jej ślad. Zobaczyła, że na trawniku pod jej stopami leży biało-czerwona opaska, która musiała przypadkowo wypaść z jej torby. Czesława szybko ją podniosła, otrzepując zwinnie z grudek ziemi i ścisnęła w pięści. Domyślił się, że musiała być kimś z batalionu. Zwykli ludzie, jak on, nie nosili takich opasek. Czuła na sobie jego pilne spojrzenie. Odwróciła się do niego.

Proszę mnie posłuchać... – zaczęła niepewnie – muszę jak najszybciej dostać się do fabryki nieopodal Żeromskiego. Tędy nie mogę iść, to jedyny skrót – mówiła z płynnością, gestykulując żywo dłońmi. – Wie pan może, którędy tam trafię, omijając posterunek hitlerowców?

Wiedział, co szykowało się w tym mieście. Napięcie było widoczne, niemal namacalne prawie w każdym człowieku, jakiego dziś przypadkowo spotkał. Widział niepokój na twarzach większości mieszkańców. W jego podświadomości tliła się malutka iskierka nadziei, iż wkrótce wojna się zakończy zwycięstwem Polski. Rozejrzał się wokół. Ulica była obecnie senna i znał ją bardzo dobrze. Przechadzał się tędy nieraz.

Na prawo jest ulica Fortowa. Nie ma tam nikogo. Stamtąd pójdzie pani cały czas prosto i skręci w pierwszą uliczkę w prawo. Przejdzie pani kawałek tą uliczką i dotrze do fabryki – powiedział poważnym głosem, pokazując palcem wskazującym dyskretnie w prawą stronę.

Przysłuchiwała się dogłębnie wskazówkom udzielanym przez nieznajomego. Powoli przytakiwała głową, zapamiętując każdy szczegół drogi do fabryki, wizualizując w głowie tamtą część miasta. W jej twarzy zamalowało się ewidentne skupienie.

Zrobię, jak pan mówi. Nie mam innego wyjścia – przyznała zrezygnowana, spoglądając smutno w bezchmurne, mocno niebieskie, letnie niebo. „Jeśli jest mi pisane, że te demony dzisiaj mnie dopadną, tak się stanie”, to stwierdzenie pozostawiła sobie. – Najwyżej to będzie moja ostatnia misja – dodała, absolutnie świadoma swoich słów.

Nikt z nich nie wiedział, co czeka za rogiem. Zmiana, wróg, a może nowe utrapienia? Zerknęła na towarzysza, dopiero teraz, w świetle dnia, dostrzegając jego bystre tęczówki oraz gładko ogolone oblicze, które mogło być uznawane także za dosyć subtelne. Był nawet przystojny, ale nie w jej typie.

Bardzo dziękuję za rady. Niech pan uważa na siebie. – Wskazała ruchem dłoni na jego opatrzoną skroń i posłała mu leciutki uśmiech, dyskretnie salutując.

Nie wiedziała, czy jeszcze kiedykolwiek stanie na jej drodze. Być może zobaczą się na ulicy wolnej już Rzeczpospolitej za kilka dni, a może po prostu już nie, jak to często bywa w przypadkach dwojga nieznanych sobie osób, których drogi raptem na krótko się krzyżują, aby następnie mogli się rozejść. Wieść o nadchodzącym powstaniu ją przede wszystkim zaniepokoiła, ale nie potrafiła zapomnieć o tym ukłuciu radości oraz nadziei, że może w końcu uda się wyzwolić Warszawę spod rąk Niemców.

I nawzajem – odpowiedział tylko swoim swobodnym, naturalnym głosem, nie uśmiechając się bynajmniej.

Ostrożnie wycofała się z parku. Obejrzawszy za siebie, skierowała się żółwim, niepodejrzanym krokiem w prawą stronę. Oczy Józefa śledziły oddalającą się nieznajomą, a kiedy znikła mu z pola widzenia, ruszył niespiesznie w stronę swojej kamienicy, z uwagą rozglądając się wokół w obawie przed wrogiem.


Początek sierpnia 1944 r.

Pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przed godziną W, jedna z kobiet, wsiadając do tramwaju, dostrzegła znanego, młodego aktora. Miał na sobie brezentową kurtkę, długie, wojskowe buty, zaś przez ramię przewieszony chlebak. Udawał się zapewne na swój punkt zbiórki. Uśmiechał się szeroko, był pełen nadziei, iż doczeka wyzwolenia ojczyzny z rąk hitlerowskiego okupanta.#1

Dokładnie o godzinie siedemnastej, czyli W wybuchło Powstanie Warszawskie. Ten dzień radykalnie zaburzył spokojny los mieszkańców, którzy drżeli o zdrowie, życie swoje oraz bliskich. Z nieba lał się prawdziwy sierpniowy żar, tak intensywny, iż z trudem łapało się w płuca rozgrzane powietrze. W chwili wybuchu Powstania Zbyszek Rakowiecki służył jako „Leszek” w działającym na Ochocie IV Obwodzie „Grzymała” Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej – 1. rejon – 2. kompania – pluton 403.#2

Po kilku dniach w całym mieście unosił się zapach spalenizny oraz ogromne tumany kurzu utrudniające oddychanie. Wielu Warszawiaków zginęło. Mimo to w powstańcach niezmiennie tkwiła nadzieja, wola dalszych starć z okupantem. Często roześmiane, choć przybrudzone kurzem i zmęczeniem twarze dodawały otuchy. Wszyscy liczyli na korzystne rozwiązanie tych bojów, nawet zatwardziałym pesymistom nastrój wiary w zwycięstwo się udzielił...


5 sierpień 1944 r.

Nikt się tego nie spodziewał. Sprawy przybrały definitywnie inny obrót, niż przypuszczano. Niemcy odparli na ruszenie Polaków ze zdwojoną siłą. Piątego dnia wojny Czesława Grembecka widziała, jak ciężarówki odjeżdżały pełne ludzi wyłapanych z ulicy, ktoś powiedział jej, że zostają wywiezieni do Oświęcimia, a wówczas uświadomiła sobie, iż prawdopodobnie wszystko jest stracone... Plany na przyszłość? Korzystanie z przyjemności? Cieszenie się z życia? To wszystko było absolutnie nie dla niej... Teraz musiała być czujna, mieć siłę, aby codziennie walczyć o przetrwanie.

Wczoraj rozpoczęło się istne piekło w dzielnicy Ochota. Grabieże, podpalenia, rozstrzeliwania, gwałty, to wszystko działo się w okropny sposób. Krzyki i jęki ludzi mieszały się ze srogimi wrzaskami i kpiącymi śmiechami wrogów. Katastroficzna nienawiść łączyła się z bezbrzeżnym cierpieniem. O godzinie dziesiątej wkroczyły na ów teren rosyjskie siły SS-RONA pod dowództwem pułkownika Bronisława Kamińskiego, siły, które współpracowały z Niemcami.

Dziś, piątego sierpnia, rosyjscy żołnierze pojmali dwudziestopięcioosobową grupę mieszkańców ulicy Kopińskiej 15. Wybrali spośród nich siedmiu mężczyzn#3, których przeprowadzono dalej, przez około pięć minut cywile szli w przygnębiającym milczeniu, świadomi, iż idą na śmierć. Gdy dotarli na ulicę Radomską 14, popchnięto ich w głąb jakiegoś domu i zamknięto drzwi frontowe. Ustawiono pod ścianą ogarniętych przerażeniem ludzi, którzy nie protestowali, nie próbowali uciekać. Wśród nich Zbigniew Rakowiecki przełykał z trudem ślinę, a jego serce biło szybciej z niepokoju.

Za cztery minuty was rozstrzelamy! – zakomunikował łamaną polszczyzną Rosjanin.

Dwie osoby wstrzymały oddech ze zdziwienia, ktoś rozszerzył szeroko źrenice, ktoś inny zgarbił się, kuląc w sobie. Brwi Zbyszka mimo woli powędrowały ku górze, a on zagryzł dolną wargę, przestąpił z nogi na nogę, ale nie ruszał się z miejsca, dumnie wyprostowany stojąc z pozostałymi nieszczęśnikami pod ścianą. Na co oni czekają? Czyżby chcieli napawać się lękiem malującym się w bladych twarzach? Pokazać, że są panami życia i śmierci? Królują nad słabymi, nic nieznaczącymi istotami? Z pewnością. Nienawiść w nich musiała się dopiero wytworzyć. Przecież człowiek sam z siebie nie rodzi się złym. W szkole uczyli każdego, by kochać i szanować.

Istniały różne metody na tortury... A ta również wywoływała niemałe emocje.

Trzy minuty!

Rakowiecki spojrzał w prawo, gdy właśnie pewien mężczyzna nagle się nachylił, by zwymiotować na własną koszulę. Rosjanie zaśmiali się gromko, wytykając go palcami, a potem strzelili. Człowiek upadł, z brzucha trysnęła czerwień. Dobili go drugim strzałem. Ciało poderwało się i zastygło w bezruchu. Cisza wdzierała się do bębenków usznych. Przystojne, gładko ogolone oblicze Zbyszka się skrzywiło w lekkim grymasie niezadowolenia, lecz nie odezwał się ani słowem, wiedząc, że są pod czujną obserwacją agresorów. Wystarczyło jedno słówko, a szybciej pożegnałby się z życiem.

Dwie minuty!

A więc zaraz naprawdę umrę...”, przemknęła mu przez myśl prawda.

Ta świadomość wywołała w nim mdłości i bolesny skurcz w żołądku. Aby je stłumić, zaraz pomyślał o kochanej żonie Karolinie Lubieńskiej. Oby przeżyła, oby nic jej się nie stało. Przypomniał sobie także o Eufemii Wziątewicz. Miał nadzieję, że przyjaciółka żyje, przetrwa całe to piekło i że obie z Karoliną się niedługo lub dalekiej przyszłości spotkają w wolnej, bezpiecznej Polsce. Żałował, iż czas niebłaganie płynął. Do jego uszu dobiegł cichy szloch. Tuż obok siebie, po swej lewej stronie urokliwy aktor miał jakiegoś młodego chowającego twarz w dłoniach, trzęsącego się jak galareta. Westchnął ciężko, po czym wlepił spokojne spojrzenie prosto na wroga. Zachował stoicki spokój. Do końca chciał być wstrzemięźliwy, jak przystało na powstańca warszawskiego.

Minuta i już po was!

Ponownie przełknął ślinę, głośniej, odczuwając narastające napięcie zwiastujące kulminacyjny moment. Choć powieka i wargi mu drżały, patrzył dzielnie przed siebie, starając się nie dać po sobie poznać trwogi. Tymczasem chlipiący nieznajomy rozpłakał się jeszcze bardziej, właściwie uderzył w wyjący, przeciągły jęk niczym ranne zwierzę lamentujące bezsilnie w klatce. Z kolei jeden z mężczyzn w przypływie obłędu roześmiał się szyderczo, jakby nie docierało do niego, iż ma zdarzyć się brutalny mord. Zbyszek gwałtownie wzdrygnął się, nie tyle ze strachu przed nadciągającą śmiercią, ile ze zdziwienia, słysząc ów dźwięk tak bardzo niepasujący do okoliczności. Inny człowiek powtarzał swe imię i nazwisko, jakby pragnął, by go zapamiętano.

Sekundy minęły pośpiesznie, życie już miało przedwcześnie zgasnąć jak świeczka. To niesprawiedliwe, że decydowano o losie ludzi, którzy musieli odejść w zapomnienie. Wrogowie wycelowali swe długie karabiny prosto w siedmiu ludzi i tak po prostu, z poważnymi twarzami, bez żadnych skrupułów, bezceremonialnie rozstrzelali całą serią, oddając raz po raz kilka strzałów, jak gdyby jeden to dla nich za mało.

Podziurawione, zakrwawione ciało Zbigniewa Rakowieckiego bezwładnie osunęło się na podłogę. Jego oczy o szarych tęczówkach natychmiast zgubiły blask, stając się matowe, puste, zaś twarz zastygła, skrzywiona w wyrazie cierpienia.


#1, #2 i #3 Cytat pochodzi z tej strony: kliknij.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]