5.08.2021

Rozdział osiemnasty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział osiemnasty



28 sierpień 1944 r.

Zmęczenie. Zmęczenie zawładnęło Czesławą, jej umysłem, duszą, przejęło kontrolę nad ciałem, a raczej jego marnymi pozostałościami. Przespała się w jakimś rozkradzionym kościele, zjadła kaszę-pluj u jakiegoś państwa, a teraz trzeba było iść dalej. Kryła się w bramach budynków i przemykała ulicami, kiedy nie padały strzały. Musiała odnaleźć jakąkolwiek kryjówkę, niemniej w gęstwinach gruzu, kurzu, martwych ciał, gdzie co pięć metrów natknąć się można na grupkę żołnierzy okupanta zwartą i gotową do rozerwania jej na strzępy, nie czułaby się bezpiecznie. Zaraz, to zabrzmiało co najmniej śmiesznie. Bezpieczeństwo w tych czasach straciło i na wartości, i na znaczeniu. Tutaj zmuszona była wystrzegać się ludzi. Dostrzegła, jak kilku powstańców otoczyło kołem jakiegoś psa w zaułku; wiedziała już, co zrobią. Zabiją go, aby mieć co zjeść...

Przyspieszyła kroku, nie mogąc oglądać śmierci zwierzaka. Brakowało jej dowódcy Leonarda Furczaka, który z pewnością dodałby jej otuchy. Żal było jej tego znanego aktora, Józefa Orwida, który zginął trzynastego sierpnia podczas wybuchu czołgu-pułapki.

Przede wszystkim tęskniła za swym Jankiem...

Józef stał na ulicy przed swoją kamienicą. Wiedział już, że Michał i Marysia Ignaszakowie nie żyją. Pochował ich wczoraj na tyłach podwórza. Został w mieszkaniu Jana sam. Swoją drogą, Jan też od kilku dni się nie pokazywał. Poszedł walczyć i już nie wrócił. Józef wolał nie myśleć, co się z nim stało... Słońce wyglądało zza kłębiastych, białych chmur. Jego ciepłe promienie oświetlały twarze przejętych ludzi. Poranny ruch na ulicach wskrzeszał przechodniów, a rozróby i strzelaniny tworzyły jeszcze większe zamieszanie. Bombardowania z powietrza stawały się coraz mocniejsze, parę nalotów dziennie niszczyło Warszawę coraz bardziej w absolutnie nikczemny sposób. Śmierć była nieodłącznym elementem codzienności, natomiast ciała martwych powstańców, usłanych na ulicach i ustawianych na noszach pod drzewami na podwórzach w różnych częściach miasta, nie robiły na nikim wrażenia. Nie było możliwości odprawiania mszy za poległych, bowiem do nieustannej strzelaniny oraz ostrzału artyleryjskiego dołączyły owe bombardowania. Panował taki gorący skwar, że można było się niemal udusić.

Rozglądnął się dookoła z trwogą. Na razie trwał porządek, który w każdej chwili mógł zostać zakłócony. Józef przeszedł kawałek dalej i raptem poczuł, jak włosy stają mu dęba. Parę metrów przed nim jechał niemiecki czołg. Odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie, słysząc strzelanie mieszające się z jazgotliwymi krzykami Niemców oraz płaczem dzieci. Potknął się o coś i upadł. W samą porę, gdyż pocisk rozerwałby go. Zerwał się, znów biegł tak szybko, że niemal brakowało mu tchu. Ulica była opustoszała, a domy jeszcze niezniszczone. Przystanął na chodniku i oparł się o mur budynku, łapiąc oddech i próbując uspokoić bijące mocno serce, które, z racji swego wieku i choroby, szwankowało.

Ruszył dalej i dotarł do kolejnej dzielnicy. Usłyszawszy donośny terkot nadjeżdżającego pojazdu, rozejrzał się szeroko otwartymi oczyma po terenie. Doskoczył prędko do obcej kamienicy i schował się głęboko w środku. Stanąwszy w bezpiecznym miejscu, czyli w ciemnym parterze, oparł się dłonią o ścianę, aby unormować ponownie swój oddech. Szybkie biegi nie były dla niego. Przyjemny chłód nieco koił jego strach, równocześnie kontrastując z gorącem na dworze.

Czesława Grembecka przedostała się na drugą stronę ulicy głębokimi okopami i wyskoczyła tuż przy jednej z kamienic. Słyszała przez najbliższe otwarte okno rozlegające się ze środka śpiewy oraz modlitwy, ściskające za serce. Społeczeństwo błagało Boga o pomoc, o zakończenie tego piekła. Rozejrzała się z bacznością dookoła i ruszyła naprzód. Nieopodal, wyczuwszy przejmujący swąd, pomieszany z kurzem i ze spalonym prochem, zauważyła morze trupów w sporej odległości, co spłyciło jej oddech. Trójka hitlerowców przechadzała się spokojnym krokiem, rozglądając się po zmarłych kobietach. Szturchali je karabinami, później nogami. Pewnie się zastanawiali, czy któraś nadawała się do gwałtu. Nie widzieli Czesławy, gdyż znajdowała się daleko poza ich zasięgiem. Gdzieś w oddali słychać było kolejny wybuch. Pewnie znowu bombardują szpital. Westchnęła z nadzieją, że nikomu nic się nie stało, chociaż szanse na to były bardziej niż znikome. Przeczołgawszy się do pustej piwnicy, skierowała się następnie wąskimi schodami na parter, aby odszukać możliwie drugie wyjście, lecz nie frontowe. To rozciągało się przed główną ulicą, gdzie niemieckie zastępy zwinnie skrywały się za usypanymi z kamieni pagórkami.

W pewnym momencie Czesława usłyszała szelest. Nie był to typowy dźwięk liści, a raczej butów z trudem przesuwanych po odrapanym ze ścian tynku. Ktoś oprócz niej był w budynku i jeśli nie był to powstaniec bądź mieszkaniec Warszawy... Wzdrygnęła się na samą myśl o zbrodni w biały dzień. Józef raptownie usłyszał bliski dźwięk przypominający szuranie butów. Po chwili kiedy upewnił się, że to na pewno był ten odgłos, poczuł nagły przypływ mdłości, a w żołądku dziwne ukłucie. Z ręką na sercu skierowała się w stronę nasilającego się odgłosu. Dostrzegając zarys postaci przesuwającej się wzdłuż przeciwległej ściany, uniosła brwi i mrużąc oczy, przystanęła. Postanowiła zajść ofiarę od tyłu. Wtedy ujrzała ciemne włosy i wysoką, postawną męską posturę. Ci, którzy przeżyli, mieli bezwzględny nakaz przebywać w zaciemnionych piwnicach i po prostu czekać! Nie był to ani niemiecki jeniec, żandarm, ani tym bardziej powstaniec. Nie zauważyła biało-czerwonej opaski, tylko walczący posiadali owe.

Zachowując się nadzwyczajnie bezszmerowo, wyciągnęła swoją dłoń i dotknęła jego ramienia, aby zwrócić na siebie uwagę. Ryzykowała naprawdę wiele, niemniej jej obowiązkiem była pomoc każdemu, kto znajdował się w niekorzystnym położeniu. Czując czyjąś dłoń na swym ramieniu, niedomagające serce Józefa przyspieszyło swój rytm. Instynktownie z jego gardła wydobył się krzyk. Niepiskliwy. Miał niski, męski głos. Gwałtownym ruchem odwrócił się, zaś jego oczom ukazała się ta sama czarnowłosa, smukła łączniczka, którą spotkał tydzień temu w parku i która pomogła mu go opatrzyć. Jej usta otwarły się samoczynnie, a spomiędzy nich wydostał się niemy krzyk na widok lekko poważnego oblicza poszarzałego od pyłu oraz brązowych, wygładzonych włosów utkanych siwizną. Pierwsza żywa osoba, którą napotkała od kilku dni.

O Boże! Ale mnie pani wystraszyła odezwał się nieco drżącym głosem, złapawszy się za serce, które jeszcze mocniej biło. „Kiedyś chyba padnę na zawał”, pomyślał. Na widok, można by rzec, znajomej, trochę się uspokoił. – Ukrywa się pani? – zadał pytanie, wpatrując się w nią statecznym już spojrzeniem.

Pytanie było głupie, zważywszy na okoliczności. Co innego mogła robić w ciemnym, pustym budynku podczas Powstania?

Odetchnęła z widoczną ulgą, obserwując z zauważalnym zaskoczeniem twarz mężczyzny. Co za przypadek. Chociaż nie znała jego intencji, domyślała się, że nie są wrogie. Byli przeganiani z jednego kąta Warszawy w inny.

Właściwie... nie wiem. Uciekałam, to pewne, musiałam znaleźć kryjówkę na czas bombardowania. Teraz próbuję przedostać się jakoś na główną ulicę – przyznała, rozglądając się po opustoszałym piętrze.

Co znajdowało się w tym miejscu jeszcze tydzień temu? Stacja radiowa? Biuro rachunkowości? Bank? Tymczasem, z nieznanej instytucji został unoszący się w powietrzu ostry pył, odrapany ze ścian tynk, a także absolutne spustoszenie. Najprzykrzejszy widok.

Nie możemy tutaj zostać zbyt długo, w każdym momencie mogą nadlecieć samoloty. – Zerknęła w górę, skąd powoli osypywały się betonowe kamienie.

Ma pani rację – wyszeptał.

Powolnym krokiem przeszli wzdłuż ściany, zachowując się bezszelestnie. Wydawać by się mogło, że na tym piętrze oprócz nich nie było nikogo, niemniej jednak tego nie mogli być całkowicie pewni. To opuszczone, ciemne miejsce mogło wzbudzać nie tyle lęk, ile poczucie bezmiernej pustki. Uczucie, że coś się skończyło i już nie powróci.

Józef kaszlnął cicho, kiedy do jego nozdrzy doleciał pył, którym się odruchowo zaciągnął. Wypuścił powietrze z nieprzyjemnym uczuciem swędzącego gardła. Zakaszlał znów, a echo rozniosło się po ścianach. W ciszy słychać było tylko miarowe oddechy i zrównoważone bicie serc. Kiedy znaleźli się za szerokim filarem, Józef oparł się plecami o ścianę. Czesława przykucnęła, na rozkładając torbę na swych kolanach.

Ja muszę wrócić do oddziału. Zgubiłam ich podczas jednego z ostrzałów nieopodal getta, od kilku tygodni nie mam z nimi łączności – mruknęła pod nosem i wyciągnęła swoją drugą, nową opaskę, którą kilkukrotnie obróciła w dłoniach.

Jej ramię było zabandażowane, goiło się, już nie krwawiło. Obyło się bez komplikacji.

Rozumiem – odparł tylko, wpatrując się tępo w odrapaną z tynku ścianę.

Przejechał dłonią po swoich brązowych włosach, gdzie było wyraźnie widać parę siwych kosmyków, usiłując zebrać myśli. Na jego twarzy zamalował się głęboki smutek, obok którego Czesława nie przeszła obojętnie.

Co się stało? – zapytała zatroskana, przyglądając się mu badawczo.

Osunął się w leniwym tempie po ścianie, aż usiadł na brudnej podłodze pokrytej gęstymi warstwami pyłu. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie miał siły już ustać na nogach.

Spalili kamienicę, w której mieszkałem. Zginął mój wuj.

Przykro mi – wyszeptała ze współczującym sercem, unosząc się do pozycji stojącej, a tym samym znajdując nad siedzącym mężczyzną. Pomyślała, iż straty w ludności cywilnej stawały się coraz większe, a dziennie ginęło w przybliżeniu dwa tysiące ludzi. – Ma pan gdzieś dach nad głową?

Jeden powstaniec zaproponował mi mieszkanie. Przyjąłem od niego pomoc. – Wygładzał sobie gładką twarz, na której nie było widać ani jednego włoska.

To dobrze. – Na jej obliczu zamalowała się ulga, jednakże potem wstąpiła powaga. – Moi rodzice uciekli z miasta trzy dni przed powstaniem. Nigdy im tego nie wybaczę. Zwykłe tchórzostwo. – Cisnęła biało-czerwonym materiałem z powrotem do torebki. – A brat... przed wojną zginął w wypadku samochodowym.

Już prawie zdążyła zapomnieć o tym niehonorowym akcie, niestety ból wciąż pozostawał w jej pamięci.

Uciekli? – zapytał zdziwiony, pokiwawszy głową w niedowierzającym geście oraz marszcząc nos. – Jak mogli zostawić panią w takiej sytuacji? – Nie mógł tego zrozumieć, lecz w duchu przyznał rację towarzyszce, było to czyste tchórzostwo ze strony jej najbliższych.

Też tego nie rozumiem – odparła cicho.

Zapanowała cisza. Józef wstał, odwrócił wzrok od Czesławy, a następnie, patrząc w dół na swe spodnie, zaczął je otrzepywać z kurzu. Po chwili w dłoniach łączniczki pojawił się niewielki karabinek z pełnym magazynkiem.

Osiem kul – poinformowała, wręczając mężczyźnie broń. – Przyda się panu. Zrobimy tak. Pomogę panu trafić z powrotem. Mam opaskę i dwie przepustki, jedną na Żoliborz, drugą na Czerniaków. Ruszamy w nocy, dobrze? Tymczasem albo schronimy się w piwnicy, albo szukamy czegoś mniej oczywistego. Musimy przeczekać ostrzał i bombardowanie od zachodniej strony.

Ostrożnie wziął od niej karabinek, po czym skinął lekko głową.

Niech tak będzie.

Sielankowy spokój mógł zostać w każdej chwili zagrożony, zburzony niczym solidny mur. Niemcy mogli tu wparować i zacząć ich gonić, a oni musieliby uciekać, co i tak nie chroniło ich przed śmiercią, lecz dawało poczucie, iż robią coś, by nie zginąć na miejscu. Tak na razie się jednak nie stało i miał żywą nadzieję, że bez przeszkód i złych ekscesów przeczekają. Pogładził z delikatnością palcami lufę karabinku, a po chwili jego palce stamtąd zniknęły, gdyż bał się, że mógł niechcący wystrzelić. To był jego pierwszy kontakt z bronią. Karabinek przełożył do lewej ręki, aby prawa była wolna. Spojrzał z uprzejmością w oczach na urodziwą towarzyszkę, która stała naprzeciwko niego i wyciągnął do niej wolną, prawą dłoń.

Jestem Józef Łyżycki – przedstawił się grzecznie.

Czesława Grembecka. – Uścisnęła delikatnie prawą dłoń mężczyzny, siląc się na przyjazny uśmiech.

Nie zdawała sobie sprawy, ile w tym geście było czegoś... ludzkiego. Prostego. Czas stanął w miejscu. Spokojnie podali sobie ręce w geście zapoznawczym, jak gdyby za plecami nie szalały kule, bomby nie rozrywały budynków w strzępy, jak gdyby nie ginęli ludzie, a słońce świeciło dla nich wszystkich po równo. Jak gdyby to był sen. Zwyczajny dzień. Prawda była brutalna. Śmierć tysięcy niewinnych ludzi, ziemia żywiąca się ludzką krwią, bomby wysadzające budynki i ruiny na ulicach. To wszystko łączyło się w jeden przerażający obraz pełen okrucieństwa. Zrujnowany świat...

Lepiej się pospieszmy. Możemy mieć ogon. – W głosie dziewczyny zabrzmiała powaga.

Miała na myśli stąpających im po piętach wrogów, którzy siali spustoszenie tuż za rogiem. Zgodził się na jej słowa delikatnym przytaknięciem głowy. Rozejrzała się na boki, wychodząc zza filaru. Kiwnęła dłonią na Józefa i stąpając na palcach, prześlizgnęła się do drugiej ściany, za jaką to znajdowały się schody prowadzące do najniższego piętra kamienicy. Przemknął na palcach, dołączając do łączniczki. Żółwim krokiem, jedno po drugim, kierowali się w dół. Na całe szczęście, nie zastali tam powodzi spowodowanej eksplozją kanalizacji. Natomiast ogromne opary kurzu oraz wilgotnego zapachu były wręcz odrażające, przypominały mgłę. Nie mieli wyboru. Józef od razu zakrył usta wolną dłonią, gdyż poczuł nieprzyjemny odór. Po raz kolejny kaszlnął, a potem chrząknął.

Nie idzie tu wytrzymać... – mruknął bardziej sam do siebie, mając cały czas zasłonięte usta.

Nigdy by nie pomyślał, że on, nienagannie ubrany i elegancki właściciel cukierni znajdzie się w takiej sytuacji. Weszli do piwniczki, którą stanowił długi korytarz zdający się nie mieć końca oraz wydzielone pomieszczenia, gdzie ówcześni cywile składowali swoje posagi, majątki lub zbyteczne umeblowanie. Czesława kątem oka dostrzegła pawlacz usytuowany nad ich głowami. Niewiele z niego zostało, niemniej heblowane deski zatrzymały w środku coś specjalnego.

Umieram z głodu. – Wskazała ruchem głowy na swoje znalezisko, którego podjęła się zdobyć. Ostrożnie stanęła na wieku pustej skrzyni i jednym ruchem zgarnęła w dłonie słoik wypełniony ogórkami. – Ma pan ochotę?

Po chwili zaburczało mu głośno w brzuchu. Jego żołądek zdecydowanie domagał się czegoś do jedzenia.

Przepraszam... Tak. – Oblizał językiem niezamierzenie dolną, nieco suchą wargę.

Otworzył zakrętkę i położył ją na regale. Usiadł na jednej ze skrzyni, położył karabinek obok siebie, a następnie wskazał gestem ręki, aby Czesława także usiadła na drugiej skrzyni obok, co zresztą uczyniła. Wyjął ostrożnie ogórka ze słoika, ugryzł kawałek, po czym przeżuł z dokładnością. Smakował znakomicie. Jego smak przyjemnie drażnił podniebienie mężczyzny. Czesława także jadła w ciszy ogórka, brakowało jej czegoś orzeźwiającego. Naszło ją niespełnione marzenie o ślubie z Jankiem...

Oczami wyobraźni widziała, jak szłaby środkiem kościoła w pięknej rozłożystej sukni. Za rękę prowadziłby ją jego ojciec, dumny jak paw ubrany w najlepszy garnitur sprowadzony specjalnie na tę okazję. Złączyłby w uścisku ich dłonie, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że musi wybrać właśnie ją, jakby wcześniej już tego nie zrobił... Janek uśmiechnąłby się do niej, a ona odwzajemniłaby uśmiech, spoglądając na niego oczami przepełnionymi miłością oraz zaufaniem. Jej uśmiech, śmiejące się w jego kierunku oczy, czarne włosy, grzywkę niechlujnie opadającą na czoło... Ślubuję ci miłość, wierność i że cię nie opuszczę, aż do śmierci...”, oboje powtórzyliby przed gośćmi i księdzem te cudowne słowa, które połączyłyby ich razem na zawsze...

W pewnym momencie Józef spoglądnął z zaciekawieniem na łączniczkę.

Co właściwie pani robi na co dzień?

Otrząsnęła się ze swoich rozmyślań, zamrugawszy kilka razy. Powróciła do brutalnej rzeczywistości. Łypnęła na niego lewym okiem.

O to samo mogę pana spytać.

Wzruszył niezdarnie ramionami.

Nic nadzwyczajnego... Jestem właścicielem cukierni... Teraz pewnie została zburzona – odpowiedział zwyczajnie.

Naprawdę jest pan sam, jak ja? – zainteresowała się.

Z osowatym wyrazem twarzy machnął lekceważąco ręką, a wtedy skarciła się sama w duchu, iż poruszyła niechcący drażliwy temat. Kiedy milczał przez dłuższą chwilę, odważyła się nakierować rozmowę na inne tory:

Moi rodzice mieli w planach zmianę otoczenia. Mówili, że ja, panienka z podwarszawskiego dworku niczego nie wyniosę, stąd moja przeprowadzka do Warszawy. A teraz stchórzyli. – Ostatnie zdanie wypowiedziała z goryczą. – Wie pan, co jest najgorsze?

Popatrzył tylko na nią wyczekująco.

Że oni tak po prostu uciekli, a inni ludzie umierali i umierają... Mój brat przed wojną zmarł, rodzice to przeżyli, ale teraz, gdy zaczęło mówić się o powstaniu, uciekli... – Westchnienie wydobyło się z jej piersi. – Byłam świadkiem pewnej bardzo smutnej śmierci... – zaczęła przygnębiającym głosem, mając nadzieję, że mężczyzna się tym zainteresuje choć odrobinę.

Wyczuł silną potrzebę dziewczyny, by wylać na zewnątrz emocje. I tak tu siedzieli, więc co szkodzi ją posłuchać. Przynajmniej czas szybciej zleci. Sięgnął po drugiego ogórka, mówiąc ze spokojem:

Proszę opowiedzieć.

Wytarła usta wierzchem dłoni i zaczerpnęła powietrza.

Wczoraj spotkałam przed kamienicą na Dłużewskiej pewnego mężczyznę... Był ranny. Trzymał na rękach swoją córkę, błagając, by ktoś ją uratował. Widziałam jego śmierć. Umierał w prawdziwym cierpieniu i w świadomości. Skonał na moich oczach. Och, nie umiem tego opisać... – Spuściła lekko głowę, potem ją podniosła. – Wzięłam to dziecko i zaczęłam biec do szpitala, ale... – Przełknęła z trudem ślinę. – Okazało się, że dziewczynka umarła w moich ramionach, nawet nie wiedziałam, kiedy – wyjaśniła w skrócie.

Jak się nazywali?

Michał i Marysia Ignaszak.

Józef patrzył na nią w milczeniu. Na jego twarzy wydobywało się totalne oszołomienie, chociaż wiedział, iż oboje zginęli, wciąż do niego to jeszcze nie docierało. Nie spodziewał się, że w takim krótkim czasie Michała dosięgnie śmierć. Przecież niedawno jej się wywinął...

Michał i jego córka... mieszkaliśmy wspólnie u tego powstańca, Jana. Pochowałem ich na tyłach podwórza – szepnął.

Tym razem na jej obliczu przejawiła się porcja zdziwienia.

Jan? A nazwisko pan zna?

Jan Lukrowecki... czy jakoś tak. – Podrapał się intensywnie po gładko ogolonym prawym policzku.

Mówił, że jest z oddziału „Deszcz”?

Owszem.

Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

Jan Lukrowski, pseudonim „Fiolet”. Należę do jego oddziału – powiedziała bardzo zdziwiona faktem, jak zadziwiająco ich losy się skrzyżowały w tym chaosie. – Wie pan, gdzie on teraz jest?

Zamyślił się na chwilę, przegryzając ogórka.

Nie. Ostatni raz widzieliśmy go z Michałem dziewiątego sierpnia. Wtedy wyszedł z mieszkania i już więcej się nie pojawił – odpowiedział bezpośrednio.

Cicho westchnęła. Mogła się domyślać, że nie będzie tak łatwo. Pewnie Janek już nie żyje.

Zapanowała głucha cisza. Każde z nich musiało przetrawić nowiny. Nic nie zwiastowało zakłócenie obecnej harmonii. Józef dokończył ogórka, po czym oblizał swoje wargi w celu usunięcia brudu. Czesława już otworzyła usta, kiedy raptem w tym samym momencie padł strzał. Józef poczuł silne uderzenie powietrza i coś, jakby prąd o wysokim napięciu, przeszył jego ciało. Kula w nim utkwiła. Józef osunął się bezwiednie na podłogę na brzuch. Słychać było kroki nadbiegających ludzi. Serce dziewczyny zaczęło walić niczym młot. Zerwała się na nogi, rozglądając popędliwie po pomieszczeniu. Nie mogła się schować. Broń leżała na skrzyni tam, gdzie zostawił ją Józef. Podbiegła w tę stronę. Nie zdążyła.

Wpadł niemiecki żołnierz. Wszystko potoczyło się w zaledwie kilku sekundach. Popatrzył najpierw na martwego mężczyznę, a dopiero potem na dziewczynę. Ukierunkował na nią karabin. Nie zdążył strzelić, bo właśnie wtedy jego twarz wykrzywiła się w grymasie nieposkromionego bólu. Rozległy się dwa sprawne strzały. Niemiec, niesiony impetem strzałów, runął jak długi parę kroków dalej, jeszcze przez moment konwulsyjnie drgał, ale później nic już nie wskazywało, by miał wstać, ponieważ w jego brzuchu świeciły parszywe rany. Grembecka poczuła metaliczny zapach krwi zmieszanej z prochem. Powstrzymała odruch wymiotny.

Podniosła przestraszony wzrok, zaś do pomieszczenia wbiegł powstaniec, wytężając wszystkie mięśnie. Omiótł energicznym spojrzeniem całe zajście, a następnie podszedł do wstrząśniętej łączniczki.

Nic ci nie jest? – zapytał przejęty, obejmując ją ramionami i badawczo patrząc na jej twarz.

Wówczas, po przeżytym pierwszym szoku, zorientowała się, iż to był jej ukochany, Jan Lukrowski!

Kochanie! – Rzuciła mu się natychmiastowo w objęcia.

Przytulili się mocno. Coś mu się stało w prawą nogę, bo miał lekko zgiętą.

Wszystko w porządku? – szepnął, a myśli ekspresowo przebiegały mu przez głowę.

Chyba tak... – zdołała tylko szepnąć. Zerknęła niepewnie na Niemca, a zaraz potem jej oczy przeniosły się na Józefa Łyżyckiego. Opętały ją mdłości. – Jezu – zaskomlała, wyrywając się z uścisku ukochanego, który, chcąc nie chcąc, ją puścił.

Hitlerowiec nie żył na pierwszy rzut oka. Nie było jeszcze pewności co do Józefa. Janek zbliżył się i z wolna przewrócił Łyżyckiego na plecy, bo sanitariuszka sama nie dałaby rady z tą postawną figurą, lecz wcale nie potężnie umięśnioną. W brzuchu zarysowywała się szeroka rana, jednakowoż to o niczym nie świadczyło. Czesława była gotowa udzielić pomocy rannemu. Chyżo wzięła swą torbę z podłogi i uklękła przy nim na dwa kolana.

Żył. Oddychał bardzo powoli, miał zamknięte oczy, ale żył.

Żyje! Szybko. Musimy zanieść go do najbliższego szpitala. Wiesz, gdzie się mieści? – spytała, przenosząc gorączkowy wzrok na Jana.

Jest kilka metrów stąd. Właśnie stamtąd wracałem – powiedział pośpiesznie. – Jest ze mną „Trzmiel” i „Aksamitka”. Wy będziecie go nieść, a ja z „Trzmielem” będziemy czyścić drogę.

Skinęła tylko głową, na co młodzieniec pobiegł po przyjaciół. Wszyscy ruszyli z pomocą nieprzytomnemu Józefowi. Ku ich szczęściu nie pojawili się żadni Niemcy, aczkolwiek raz zrobiło się gorąco, kiedy omal nie zostali zauważeni. Czesławie, po wyjściu z ciemnego budynku, wydawało się, że wszystko jest przepełnione kolorem, a tam siedziała zaledwie godzinę, może dwie...

W szpitalu powstańczym zajęli się wprawnie Józefem, którego zaczęto operować, aby wyjąć pocisk z rany. Tymczasem powstańcy musieli zrobić sobie odpoczynek w bazie obok szpitala. Usiedli całą czwórką na ławce, nie mogąc nacieszyć się swą obecnością.

Wciąż nie wierzę, że tu jesteście – wyszeptała ze wzruszeniem Czesława.

Ale w końcu się odnaleźliśmy. – Uśmiechnął się smutno Leonard, zaś jego oblicze pozostawało nadal dystyngowane.

Stało się coś, prawda? – Jej spojrzenie wędrowało z jednej twarzy do drugiej, aż zatrzymało się na dowódcy.

Zostaliśmy tylko we czwórkę. Pozostali polegli – odparł grobowo, przyglądając się jej twarzy, wyczekując totalnego załamania.

Pokiwała tylko głową wprawiona w ponury nastrój. Spuściła wzrok, zaczęła patrzeć na swoje dłonie.

Sewerynka i Władek też? – szepnęła.

Też.

Wtedy z jej piersi wydostało się głębokie westchnienie rozpaczy, ale nie było ono konwulsyjne. Opanowała histerię, w duchu licząc do pięciu. Przywykła już do takich nowin, które codziennie można było usłyszeć, ale za każdym razem wzbudzały współczucie. Seweryna Zytomirska „Zyta”, serdeczna przyjaciółka, która spodziewała się dziecka, oraz jej chłopak, Władysław Ochmowicz, nie żyli...

Ale ja cudem przeżyłem! – zawołał Janek nagle entuzjastycznie, chcąc przerwać tę wisielczą atmosferę, od której można było się udusić.

Opowiadaj, kochanie. – Oblicze Czesławy nieco się rozchmurzyło, kiedy wpatrywała się z miłością w ukochanego.

Posłał jej delikatny uśmiech.

Kiedy byliśmy rozdzieleni, błąkałem się po ulicach... Widziałem okropne widoki, które zapamiętam do końca życia... Pewnego razu siedziałem na barykadach i strzelałem do Niemców. Widziałem, jak dostał jakiś młody chłopak, znacznie młodszy ode mnie. Położyłem się, a wtedy zorientowałem, że prawie bym dostał. Gdybym się nie położył, trafiłaby mnie kula! Przeczołgałem się do chłopca, zaniosłem go aż do szpitala. Niestety, zmarł. – Urwał na chwilę, myśląc nad doborem słów oddających jak najtrafniej jego sytuację. Patrzył na Czesławę poważnie. – Potem jednak dostałem w nogę. Obudziłem się w szpitalu. „Trzmiel”, gdy mnie znalazł, opowiadał mi potem, że byłem tak nieprzytomny, że Niemcy wzięli mnie za martwego, przez co przeżyłem. Drugi raz uniknąłem śmierci. Kiedy odeszli ode mnie, zostali zastrzeleni przez naszych i kilku z obcego batalionu „Odważnego Orła” – mówił klarownym, przejrzystym głosem. – To modlitwa mnie uratowała – zakończył swoją opowieść.

Czesława poczuła, jak jej dolna warga zaczęła mimo woli lekko drżeć z tych emocji, jakie się w niej skumulowały od dawien dawna. Ułożyła lewą dłoń na jego dłoni.

Niesamowite – szepnęła. Zamilkła, uważniej wlepiając wzrok w jego tęczówki niczym zaczarowana, nie przestawała się uśmiechać. – Jak dobrze, że już jesteś, Janek...

Zerknął najpierw na dowódcę, potem na „Aksamitkę”, a na końcu na Czesławę, ze śmiałością popatrzył w jej oczy wypełnione żalem.

Ujął delikatnie jej dłoń, czyniąc to zupełnie z serca. Z czułością odwzajemniła uścisk. Genowefa i Leonard popatrzyli na siebie, wysyłając sobie dyskretne spojrzenia i półuśmiechy. Wstali i odeszli na bok, chcąc dać zakochanej parze trochę prywatności. Nie śmieli zakłócać romantycznej atmosfery, która tak nagle się wytworzyła.


Tymczasem, ból brzucha dla Łyżyckiego był istną męczarnią, kiedy tylko o drugiej w nocy obudził się po operacji. Wydawało mu się, iż jego powieki ważyły dziesięć kilogramów, ciążyły niezmiernie. Popatrzył w sufit. Czuł, że stracił zupełnie czucie w nogach.

S... siostro... – Spróbował powiedzieć, lecz wyszedł z tego gardłowy jęk.

Leżąca obok niego dziewczyna, która miała rozcięty policzek i zabandażowaną prawą rękę, usłyszała go. Popatrzyła na niego całkiem przytomnym spojrzeniem.

Zawołać pielęgniarkę? – zapytała spokojnym głosem, a gdy otrzymała potwierdzenie, czyli nieznaczne skinięcie głowy, krzyknęła donośnie: – Siostro! Proszę tu przyjść!

Po chwili zjawiła się pielęgniarka. Stanęła nad rannym, który spostrzegł, iż miała ręce pokaleczone odpryskami.

O, obudził się pan. Coś pana boli?

Brzuch... i nie czuję nóg... – zaskomlał jak szczeniak, wpatrując się w nią ze strachu szeroko otwartymi oczyma, a dalsze mówienie przerwało mu lekkie syknięcie.

Cofnęła się i spojrzała dyskretnie pod pościel, pod którą był przykryty.

Proszę się nie martwić. Pana nogi są całe. – Uśmiechnęła się delikatnie, ale zaraz potem jej twarz nabrała powagi. – Niedawno skończyły się środki przeciwbólowe. Nie wiem, kiedy się pojawią.

Jęknął cicho z rozczarowania, wykrzywiając twarz w męczeńskim grymasie. Wolał umrzeć niż żyć w katuszach, przynajmniej nie będzie go wtedy już nic bolało. Nie chciał opuszczać tego świata, ale może taki był już jego los?

Ale mnie bardzo... b-boli... – wystękał tak błagalnie, że zrobiło jej się go naprawdę żal.

Zbliżyła się do niego i stanęła tyłem do dziewczyny leżącej obok, po czym odkryła pościel. Ostrożnie rozpięła wszystkie guziki brudnoszarej koszuli mężczyzny, aby przyjrzeć się zabandażowanemu brzuchowi. Na białym tle odznaczały się dwie malutkie, ledwo widoczne plamki.

Na razie nie wygląda to źle. – Przeniosła wzrok na jego zaciśniętą szczękę i patrzące na nią prosząco oczy. Widziała, że bez wątpienia cierpiał. Cicho westchnęła. – Przykro mi. Kiedy rana będzie krwawić, zmienię bandaż. Nic innego nie mogę zrobić.

Nie wytrzymam...

Jest pan dobrze zbudowanym mężczyzną. Wytrzyma pan. W dzień powinno przyjść zaopatrzenie. – Starała się go jakoś pocieszyć, zapinając jego koszulę.

Wiedziała jednak, że jest bardzo ciężko o zdobycie niezbędnych lekarstw i środków, brakowało większości podstawowych rzeczy do opieki nad rannymi. Temu szpitalowi nie miał już kto dostarczać zapotrzebowania. Młodzi, zdrowi, pełni energii ludzie, doręczyciele poginęli. Po zapięciu guzików poprawiła kołnierzyk Józefowi, który milczał z braku wigoru. Widząc, że już tu nie jest potrzebna, poszła dalej do innego pacjenta.

Józef z wolna skręcił głowę na wznak, a następnie wlepił spojrzenie w sufit. Z jego oczu zaczęły sukcesywnie spływać łzy, nie umiał i nie chciał ich tamować. Usłyszał dźwięczny głos dziewczyny leżącej obok, który wyrażał niezadowolenie i mówił o ogólnej sytuacji:

Kurczę, jest coraz gorzej. Umrzeć bez bólu już nie można.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]