5.08.2021

Rozdział dziesiąty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dziesiąty



5 sierpień 1944 r.

Miasto ogarnęła kolejna noc. „Karp” z oddziału „Deszcz” siedział na posterunku, na barykadzie na jednej z ulic, obserwując otoczenie i nasłuchując, czy coś się dzieje. Pilnował szpital powstańczy. Panowała jednak cudowna cisza, która jakiś czas później stała się doprawdy irytująca i nawet nużąca. Przywitałby prawdopodobnie z ulgą jakiekolwiek towarzystwo. W pewnym momencie zauważył z oddali, jakieś dwie ulice dalej coś, co go zaniepokoiło. Właśnie zaczął płonąć dom, wokół którego powstawał coraz gęstszy dym. W środku pewnie byli przerażeni mieszkańcy, którzy nie wiedzieli, jak się uratować...

Tysiące gwiazd świeciło w ciemności, jakby ktoś na górze rozsypał diamenty. Srebrzysty księżyc wisiał na niebie i oświetlał setki budynków. Od czasu do czasu można było dostrzec spadającą gwiazdę, która przecinała złocistą wstęgą głęboką czerń sklepienia. Mgła unosiła się w powietrzu. Panowała głucha, nieskazitelna cisza, jedynie echo przyspieszonych kroków Czesławy obijało się o mury. Kiedy dostrzegła czekającego na nią chłopaka, poczuła krótkotrwały spokój. Nic im teraz nie groziło. Podeszła bliżej, a potem znalazła się w jego objęciach. Jan Lukrowski, pseudonim „Fiolet” był dwudziestotrzyletnim, szczupłym młodzieńcem. Miał wygładzone włosy kasztanowej barwy. Broda bez zarostu oraz okrągłe okulary nadawały mu jak zawsze nieco powagi, a zarazem pewnego rodzaju dziecinnego uroku.

Płaczesz – zauważył, patrząc na dziewczynę bystrymi, szarymi oczami.

Dopiero wówczas coś w niej pękło. Coś, czego nie mogła zrozumieć ani powstrzymać. Emocje wzięły górę, gdy pomyślała o swoich rodzicach, którzy zostawili ją samą, a sami uciekli z miasta, gdy dotarło do nich, iż zaczyna robić się niebezpiecznie. Tchórze!

Bo... boję się o ciebie... – oznajmiła łamiącym się głosem.

Zaczęła drżeć, a on otarł kciukiem pierwszą łzę z jej policzka.

O nic się nie bój, Czesiu.

Lubiła, jak się zwracał do niej tak pieszczotliwie i najczęściej uśmiechała się, słysząc owo zdrobnienie, aczkolwiek teraz chyba nic nie było w stanie poprawić jej humoru.

Co będzie, jak ciebie też rozstrzelają?

Bądź spokojna. Naprawdę, poradzę sobie. Poradzę – powtórzył Jan, by dodać odwagi sobie, jak również jej, ale jego twarz była przerażająco poważna, ponieważ zdawał sobie sprawę z tego, że wojna dopiero się rozpoczęła.

Tak bardzo chciałabym w to wierzyć... – wyszeptała, po czym zatopiła się w ponurych myślach.

Minął dopiero piąty dzień, a ile wyrządzono perfidnych krzywd. Biedne rodziny, które codziennie traciły swoich bliskich. Niewinni umierający ludzie. Ranni, przebywający w szpitalu i doznający wiele bólu. Mieszkańcy, którzy każdego dnia oddawali swoje życie za ojczyznę. Zwyrodniali hitlerowcy mordujący z zimną krwią. Ziemia, która żywiła się ludzką posoką.

Nie znamy dnia ani godziny, nie wiemy, czy doczekamy jutra. Często modlę się, abyśmy przeżyli, ja, Jaś i nasi przyjaciele...”.

Jej melancholijne myśli przerwał znienacka łagodny głos:

Wiedz, że nic nas nie rozłączy.

Chwilę później pochylił się nad nią, a następnie ujął jej drobną twarz w swoje silne dłonie. Liczyli się tylko oni. Ona i on. Nic nie było w stanie zniszczyć ich miłości, nawet wojna. Delikatnie musnął ustami jej wargi. Odwzajemniła jego pocałunek, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej namiętny. Niespodziewanie usłyszeli nadchodzące kroki. Odwrócili głowy w tamtą stronę. Serce waliło im jak młotem. Z czujnością patrzył, kto do nich podchodzi, bowiem każdy mógł się przyczaić i uderzyć. Okazało się na szczęście, że to ich przyjaciele.

Ale nas wystraszyliście! – zawołała oburzona Czesława, otarłszy dłonią spocone czoło.

Przepraszamy. – Seweryna lekko przekręciła głowę w prawo, jakby czując się zawstydzona tym, iż przerwała czyjąś intymność, a jej wargi uniosły się w uśmiechu.

Co, nocny spacerek? – Władysław Ochmowicz mrugnął okiem do Czesławy, która potwierdziła skinięciem głowy, wpatrując się w niego, zadzierając głowę, gdyż był bardzo wysoki.

Tak...

Przeszkodziliśmy wam. – Przejechał palcami swoje blond włosy.

Nie, wcale nie. – Janek objął ramieniem przyjaciela.

Razem odeszli na bok i zaczęli rozmawiać o zbrojeniu. Czesława podeszła do Seweryny Zytomirskiej, która obrała sobie pseudonim „Zyta”.

Ach, ci nasi chłopcy. – Uśmiechnęła się lekko. Jak się czujesz? – Spojrzała na jej okrągły brzuszek.

Dobrze. Dziękuję – odparła z radością Seweryna, zaś w jej oczach mignęły iskierki ożywienia, jak zawsze, kiedy wspominało się o dzieciątku.

Jak myślisz, to chłopiec czy dziewczynka?

Westchnęła z rozmarzeniem, gładząc swój pełen, okrągły brzuch, który odstawał w luźnej, szarej sukience na ramiączkach. Jej twarz również znacznie się zaokrągliła, okalały ją półdługie, kręcone włosy koloru złota.

– Obojętne. Ważne, że dziecko. – Nagle Seweryna, spoglądając na Janka, stwierdziła bez cienia zazdrości: – Ale twój Janek jest odważny.

Ta podążyła za jej wzrokiem. Chłopcy nadal rozmawiali, widać, że świetnie się dogadywali, bo rzadko się ze sobą sprzeczali i częściej się śmiali, niż szturchali. W końcu byli przyjaciółmi od wielu lat, chodzili razem do jednej klasy i wspólnie spędzali wolny czas nad rzeką. Teraz wszyscy, całą czwórką byli w oddziale „Deszcz”, każdy miał swoje zadania. Czesława zaniepokoiła się nieco, że odeszli na bok, ale kątem oka mogła ich obserwować.

Twój Władek też – przyznała otwarcie, zaczesując kosmyk włosów za prawe ucho.

Nasi bohaterowie! – zawołała z dumą Seweryna.

Po chwili Jan i Czesława pożegnali przyjaciół, którzy odeszli. Gdy ci zniknęli w ciemności, Jan odwrócił się do ukochanej, natomiast w jego oczach dostrzegła błysk jakiejś ekscytacji.

– Czesiu... – wyszeptał z taką powagą, że niemal się zatrwożyła, ale nie dała po sobie tego poznać.

Zbliżyła się do niego, nie wiedząc bynajmniej, czego się spodziewać.

Słucham?

Pocałuj mnie.

Posłała mu subtelny uśmiech, w którym można było spostrzec też ślad ulgi. Stanęła na palcach, bo był od niej sporo wyższy, a potem pocałowała go delikatnie w usta. On oddał bez wahania pocałunek. Oglądali wspólnie gwiazdy, przytulali się, całowali, później, gdy się już sobą nacieszyli, nastał czas pożegnania. Nie mogli dłużej wystawać na zewnątrz, narażając się na to, że ktoś ewentualnie może ich nakryć. Takie spotkania przypominały spotkania Romea i Julii, z tym że teraz działo się to naprawdę i okoliczności były potworniejsze.

Uważaj na siebie. – Jan patrzył na Czesławę z uśmiechem.

Ty też, kochany. – Pogładziła go po policzku, spoglądając na niego z taką przenikliwością, jakby chciała raz na zawsze zapamiętać jego oblicze.

Rozglądnęła się na boki, obawiając się, że ktoś ją złapie, jednakże wokół nikogo nie było. Chociaż noc była spokojna. Po pięciu minutach dotarła do swej kamienicy. Bezszelestnie weszła do mieszkania...

Ta noc jest dowodem na to, że czas niszczy całą naszą wiarę. Wiedząc, że wiara jest jedynym, co mam w sobie”, pomyślała przygnębiająco.


6 sierpień 1944 r.

Do kuchni wpadały poranne promienie sierpniowego słońca, leniwie wypełniając każdy jej zakamarek. Ładne, malutkie wzorki na białych firankach zaczęły subtelnie połyskiwać, odbijając światło. Najmłodsza dziewczyna z oddziału „Deszcz”, piętnastoletnia Genowefa, widziała siebie w lustrze jako bladą, chudą dziewczynę. Jeszcze dwa lata temu mama powtarzała jej: „Ty jesteś przecież młodziutką dziewczyną, nie możesz się tak martwić, kiedy dorośli narzekają na nic niewarte życie, a ciężka wojna dokoła się toczy. Ciesz się. Czerp z życia garściami. Nigdy nie wiadomo, kiedy się zakończy...”.

Teraz kobieta patrzyła negatywnie w przyszłość. Podczas gdy pan Prągiel po nieprzespanej nocy udręczonej ciągłym niespokojnym czuwaniem, spał zmęczony w sypialni, Genowefa siedziała razem z matulą i siostrą w niewielkiej kuchni. Obie płakały nad okrutną, pełną krwi rzeczywistością, szeptały między sobą:

Prosimy, niech to się zakończy, o Panie...

Pięcioletnia Zosia jeszcze nie rozumiała, dlaczego były zrozpaczone, ale i jej udzielał się ich pochmurny nastrój. Nie gadała rezolutnie, jak to zazwyczaj bywało. Milczała z apatią, nie chcąc się wtrącać. Wreszcie nie wytrzymała tej ciążącej ciszy przerywanej pojedynczymi szlochami.

Czemu jesteście smutne?

Genowefa zerknęła na nią kątem oka.

Wiesz, Zosiu... – przerwała, gdyż nie znalazła odpowiednich słów.

Jak wytłumaczyć dziewczynce, że trwała wojna? Że codziennie działo się coś strasznego? Człowiek zabijał człowieka z bezwzględnością?

Nie smutne, tylko zamyślone. – Mama przyszła z pomocą.

Zosia zabawnie przekrzywiła główkę, zdawała się jeszcze bardziej zainteresowana tematem.

A o czym myślicie?

O... życiu – ucięła krótko Genowefa, mając nadzieję, że to wystarczy.

Chyba małą zadowoliła ta odpowiedź, bo posłała im uśmiech.

Idę się pobawić. – Wstała i wyszła z kuchni.

Po chwili mama zaczęła wpatrywać się w starszą córkę żałosnym wzrokiem. Od paru dni jej nastawienie do świata się zmieniło. Nie wywyższała się, nie przemądrzała, nie przechwalała pieniędzmi, inteligentnym mężem i ślicznymi dziećmi, jak to miała w zwyczaju.

Nie pozwolę ci nigdzie wychodzić. – Próbowała podnieść głos, ale wyszedł z tego szept, ochrypnięty od ciągłego płaczu. Nie chcę, żeby ciebie zgarnęli...

Rozumiem, że boisz się o mnie. Ale jestem przecież prawie dorosła i...

Siedź lepiej w domu, to cię nie rozstrzelają – przerwała stanowczo, próbując nadać swej twarzy surowy wyraz, ale uniemożliwiły to opuchnięte, czerwone oczy i mokre od łez policzki.

Niezależnie od statusu społecznego, majątku i innych różnic, każda rodzina troszczyła się o najbliższych. Dziewczyna uzmysłowiła sobie, że nie wygra utarczek słownych. Przytaknęła głową dla świętego spokoju, obiecując jej, że nigdzie się stąd nie ruszy. Jednak tak naprawdę nie chciała się ukrywać. Kiedy po godzinie mama szykowała obiad, a tata nadal spał, Genowefa wyszła do skromnie urządzonego przedpokoju. Mała Zosia podreptała za nią.

Gdzie idziesz? – Zaciekawiona uśmiechała się.

Jak zwykle pojawiała się tam, gdzie jej nie powinno być.

Nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica. – Genowefa przytknęła wskazujący palec do swoich ust.

Idziesz do Czesi?

Tak. – Na jej wargach wypłynął ciepły uśmiech na myśl o przyjaciółce.

Mogę iść z tobą? – Siostrzyczka zupełnie nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia.

Nie.

Dostrzegła w dziecięcych oczach wyraźne rozczarowanie.

Czemu? Proszę, chcę iść z tobą – szeptała tak błagalnie z ustami ułożonymi w podkówkę, że przez moment Genowefa się zawahała.

Nie, nie mogę jej wziąć, nie chcę, żeby jej coś się stało, walczyła sama ze sobą. Wreszcie pogładziła ją po złocistych włosach, o takiej samej barwie jak jej.

Niedługo wrócę – zapewniła, a następnie wymknęła się niepostrzeżenie z mieszkania.


W tym samym czasie Józef Łyżycki w przedpokoju na stojąco, oparty o ścianę, wkładał właśnie buty.

Wychodzę do cukierni – odezwał się dosyć głośno.

Ja ci dobrze radzę, nie wychodź z domu. Na dworze strzelają. – Usłyszał męski, zmęczony głos.

Podniósł z wolna głowę i otaksował wzrokiem swojego wujka. Kościsty, anemiczny wujek posiadał specyficzną fizjonomię wyróżniającą go spośród rówieśników. Mimo pięćdziesięciu trzech lat miał łysiejące włosy, krzaczaste brwi, długą brodę i sumiaste wąsy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, iż wszystko było siwe, przez co wyglądał jak staruszek. Zwieńczeniem były grube okulary i małe oczy, co jeszcze bardziej go postarzało. Z całą pewnością by się nie obraził, gdyby ktoś go nazwał dziadkiem.

Nic mi się nie stanie – odparł zuchwale Józef. – Ktoś musi doglądnąć pracowników. – Arogancko prychnął.

Jak możesz być taki pewny siebie? – Wujek nie krył jawnego zdziwienia, aczkolwiek wiedział, jaki uparty jest jego siostrzeniec.

Józef już wyszedł z mieszkania, zaś wujek, patrząc na zamknięte drzwi oszołomiony, podniósł rękę i uczynił w powietrzu znak krzyża. Po paru minutach Józef, który szedł pustą dzielnicą w stronę swojej cukierni, był przypadkowo świadkiem ślubu. Przystanął na chodniku z boku, wlepiwszy ciekawy wzrok w to wydarzenie.

Władysław Ochmowicz oraz Seweryna Zytomirska brali ślub. Ustalili to już wcześniej, kilka dni temu i zdecydowali, iż nie mogą dłużej zwlekać, ponieważ to było ich wielkim marzeniem od dawna. Wiedzieli, że mogą zginąć w każdej chwili, mimo to postanowili zaryzykować. W końcu może to być ich ostatni najpiękniejszy moment w ich wspólnym życiu. Władek wiele razy pytał najdroższą, czy jest tego pewna, czy aby na pewno chce się pobrać, a ona odpowiadała za każdym razem z całą mocą, że tak. Poprosili księdza, który akurat przechodził, śpieszył się. Najpierw ich wyspowiadał, potem nastąpiła przysięga.

Ja, Władysław, biorę sobie ciebie, Seweryno, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. – Patrzył nieco z góry, z racji swego wzrostu, na ciężarną dziewczynę ze wzruszeniem.

Powtórzyła te słowa. Za obrączki posłużyły im kółka od zasłon. Obdarzyli się czułym pocałunkiem.

Gratulacje! – zawołał chłopak, klaszcząc.

Wszyscy złapali się za ręce i zaczęli zataczać krąg, wesoło tańcząc, śpiewając oraz korzystając z chwili wolności. Józef poczuł się nieco nieśmiało, że jako nieznajomy, obserwował tę intymny moment, poprawiając swą nową, białą koszulę. Niespodziewanie skromną ceremonię zakłóciły groźne wrzaski zbliżające się z każdą sekundą. Jak na komendę młodzi zwrócili głowy w ich kierunku. Byli czujni i przygotowani na wszystko. Z naprzeciwka biegli przerażeni Polacy. Wśród nich Józef rozpoznał sąsiadkę.

Podpalili kamienicę na Wawelskiej dziesięć! – krzyknęła ogłuszająco, złapawszy się okrwawionymi dłońmi za głowę.

Poczuł, jak ziemia osuwa mu się spod nóg. To kamienica, w której mieszkał.

Co z nimi? Co z moim wujkiem... – zaczął z przejęciem.

Ciężko rannego zaniesiono do szpitala. Tak mi przykro, Józefie...

Do młodych dołączyli polscy żołnierze. Poprosili ich, aby pomogli zanieść poszkodowanych ludzi do powstańczego szpitala polowego na ulicy Bohaterów, który wcześniej był gmachem banku. Józefa również poprosili, dodatkowo, ze względu na to, że nie miał kto zanieść niemowlę zawinięte w chustę. Zgodził się, jednocześnie chcąc odwiedzić wujka. Młoda para podtrzymywała nastoletnią dziewczynę, która miała bardzo pokiereszowaną rękę, inni prowadzili starszego mężczyznę, jeszcze ktoś wlókł chłopaka, ciągnąc go za ramię. Józef posłusznie trzymał dziecko. Przed nimi maszerowało czterech bojowników, torując drogę. Weszli do szpitala, zaś ich oczom ukazał się zatrważający obraz. Na kozetkach leżało kilkanaście rannych ludzi wołających o pomoc w uporaniu się z cierpieniem. Niektórzy konali, jeszcze inni byli w dość dobrym stanie. Trzy pielęgniarki biegały niczym oparzone, dostarczając bandaże i leki, a lekarze przeprowadzali szybkie operacje, amputując zbyt zranione kończyny albo takie, na których uratowanie nie było żadnych szans. Rozpaczliwe głosy przypominały wycie chorych zwierząt. Aż serce się krajało. Dzieci i dorośli. Kobiety i mężczyźni. Wszystkich łączyło jedno. Męka. W końcu Józef podszedł bliżej, bo wyłonił spojrzeniem wujka, który ciężko oddychał, patrząc otępiale na sufit. Na jego błękitnej koszuli przezierała czerwona, powiększająca się plama. Spojrzał na siostrzeńca z apatią lewym okiem, prawe miał zaklejone plastrem. Z jego rozchylonych warg wypływała krew. Brakowało mu okularów.

Boli... boooli... – stęknął z olbrzymim wysiłkiem, wywrócił zdrowym okiem, po czym skonał.

Józef pomyślał, że gdyby wtedy posłuchał wujka i został w mieszkaniu, już by zginął. Nie płakał. Był twardym mężczyzną trzymającym emocje na wodzy i niewzruszającym się tak szybko. Jego rodzice już umarli parę lat temu i teraz właściwie został sam. Poczuł delikatny dotyk na swym ramieniu. Odwrócił się. Naprzeciw stała pielęgniarka.

Pomoże mi pan? Trzeba założyć nowy bandaż dziecku.

Ja... nie jestem lekarzem – odpowiedział trochę skrępowany.

To tylko jeden opatrunek. – Posłała mu ostrzejsze spojrzenie.

Nie potrafił odmówić. Skinął jedynie głową, podążając za nią. Stanął przy kozetce, na której leżał około ośmioletni chłopiec o brązowych włosach. Z jego kikuta lewej nogi sączyła się krew. Pielęgniarka podała Józefowi bandaż i poszła prędko do kolejnego pacjenta. Usiadł z ostrożnością przy chłopcu.

Gdzie twoja mama? – zapytał, owijając bandaż wokół kikuta i próbując stłumić nieznaczne obrzydzenie lekkim uśmiechem, nie przywykł do takich widoków.

Chłopiec milczał przez moment. Obdarzył mężczyznę przygnębiającym spojrzeniem, wydął wargi do dołu, jakby miał wybuchnąć płaczem. Na jego wykrzywionym obliczu uzewnętrzniła się autentyczna tęsknota.

W niebie – odpowiedział cicho, zaskakująco bezpośrednio.

Józefowi zrobiło mu się trochę żal. Westchnął, głaszcząc leniwie dziecko po głowie, nie znajdując słów pocieszenia. Nagle do wielkiego gmachu wparowali Niemcy i rozpoczęli rozstrzeliwanie, dobijając większość rannych. Józef zadziałał pod wpływem impulsu. Chwycił chłopca w silne objęcia, schylił się i zaczął biec przed siebie. Udało mu się dotrzeć do powstańców schowanych między leżankami. Przestraszony chłopiec ukrył buzię w męskiej koszuli, nie chcąc oglądać makabry. Józef wciąż go obejmował. Powstańcy obok nich zaczęli strzelać do wrogów. Słychać było rozemocjonowane skowyty oraz strzały karabinów. Jeden z hitlerowców capnął niemowlę i żywcem je rozdarł, jakby było kartką papieru. Dwóm udało się odebrać broń z rąk powstańca i zapędzić go w róg. Chłopak przewrócił się, a oni podeszli do niego.

Nie zabijajcie mnie, proszę... – błagał jękliwie.

Jednak Niemcy, nieludzkie bestie, nie odpuścili. Jeden nadepnął mu na głowę, a drugi zaczął go kopać, czerpali z tego dziką przyjemność. Po skończonej zabawie wycelowali pistolet w niego i wykończyli. Jakaś dziewczyna, leżąca obok Józefa, chciała pobiec do ukochanego, ale drugi powstaniec mocno ją przytrzymał, uniemożliwiając wydostanie się z kryjówki. Wołała z rozpaczą jego imię, szarpiąc się bezowocnie.

Dwunastoosobowy oddział „Deszcz” wraz z Józefem Łyżyckim uciekli bocznym wyjściem. Biegli co sił w nogach, aż przystanęli. Złowroga cisza grzmiała im w uszach. Grupka stanęła w ukryciu, w bezpiecznej odległości. Kilkanaście metrów dalej, w stronę grupy Polaków niespodziewanie nadleciał granat. Józef z przerażeniem zobaczył, jak dosłownie rozsadziło ludzi. Na ulicę najpierw zaczął siąpić drobny deszczyk, a po kilku sekundach spadała ulewa krwi pomieszanej z porozdzielanymi kawałkami ludzkich ciał. Józefowi na głowę spadła czyjaś stopa. Krzyknął mimowolnie i aż podskoczył ze strachu. Kilkadziesiąt osób w okamgnieniu odeszło z tego świata. Zostały z nich jedynie same szczątki w postaci rozerwanych fragmentów, które lądowały na ulicach, balkonach, dachach. Grupka rozpoczęła prędki bieg, aby znaleźć się jak najdalej od tej masakry. Mijając ocean trupów i spalone, zrujnowane domy, Józef znów poczuł narastające mdłości, które próbował za wszelką cenę zdusić w sobie. W końcu po paru minutach stanęli w pustej dzielnicy na Mokotowie, na ulicy Dłużewskiej, gdzie nie dostrzegali wrogów ani czołgów. Jeden z żołnierzy, Jan Lukrowski, spojrzał na Józefa, który, zgarbiony, trzymał na rękach przytomnego chłopca obejmującego go kurczowo za szyję.

Boli mnie noga – poskarżył się chłopiec z kwaśną miną.

Jan popatrzył na niego z uwagą.

Jak masz na imię?

Zapadło milczenie.

Gdzie twoi rodzice? – zapytał łagodnym głosem, z nadzieją, iż będzie można mu pomóc.

Zginęli – szepnął, po czym pociągnął głośno nosem.

Masz rodzeństwo?

Miałem... dwie siostry. One też zginęły. – Głos dziecka się zatrząsł.

Ukryło buzię w zagłębieniu szyi Józefa, który mocniej go objął. Jedna z łączniczek zbliżyła się, żeby pogładzić uspokajająco chłopca po ramieniu.

Biedny – szepnęła.

A pan? Gdzie pan mieszka? – Jan skierował wzrok na mężczyznę.

Na Wawelskiej dziesięć. Spalili moją kamienicę – wyjaśnił z żalem, łapiąc oddech. – Jestem właścicielem cukierni „Czekoladka”.

Wzrok Jana powędrował do wymiętej koszuli towarzysza, jego czarnych spodni, rozczochranych brązowych włosów zmieszanych z subtelną siwizną, aż zatrzymało się na aksamitnej twarzy bez zarostu. Józef także wlepił spojrzenie w powstańca. Był to wysoki, szczuły młodzieniec w okularach i gładko ogolonej twarzy o szlacheckich rysach. W jego spojrzeniu było coś nieprzenikliwego i zagadkowego. Kryła się w tym zawsze czujność. Rozejrzał się po cichym otoczeniu, a potem spojrzał na nowego znajomego.

Możecie tymczasowo zamieszkać u mnie, mam wolny pokój – oznajmił z powagą.

Tamten ze zdezorientowaniem wbił w niego wzrok.

Naprawdę? Nie mam nic przy sobie... – odparł nieprzygotowany na taką propozycję.

Jan wymienił uśmiechy z kolegami i koleżankami, jakby właśnie usłyszał jakiś znakomity dowcip, a później spoglądnął z życzliwością na dojrzałego towarzysza. Trwała wojna, trzeba było przyjmować każdą pomoc, a facet myślał o zapłaceniu za mieszkanie...

Trzeba sobie pomagać. Pozwoli pan, zaprowadzę pana do mnie. Mieszkam o tu. – Wskazał palcem wskazującym na dom stojący opodal, w zasięgu wzroku.

Józef powiódł zdziwionym spojrzeniem w tamtym kierunku.

Dziękuję – szepnął najzupełniej szczerze.

Przecież w jego poukładanym, niemal idyllicznym dotychczas świecie nie miały miejsca takie nieoczekiwane sytuacje. Prowadził monotonny tryb życia, a tu nagle musiał się przystosować do zdarzeń, które przygotował okrutny los.

Idźcie dalej. Poradzicie sobie beze mnie. „Ruda Mewo”, „Zyto”, chodźcie, zajmiecie się chłopcem. – Jan popatrzył na swoją grupę oraz złapał Józefa za ramię.

W porządku – odpowiedziała jedna z łączniczek.

Jan ślimaczo ruszył z mężczyzną i dwiema sanitariuszkami do przodu, a mała grupka powstańców ruszyła za nimi. Minęła ich, idąc dalej i taksując nerwowym wzrokiem otoczenie, do którego nie dotarł jeszcze koszmar. Ni stąd, ni zowąd zbliżające się strzały wznowiły niepokój.

Do środka, gazu! – zawołał Jan, otwierając w pośpiechu furtkę, którą potem zamknął.

Pchnął mężczyznę lekko do przodu, a potem razem z sanitariuszkami pobiegli do środka domu, w którym udało im się bezpiecznie schronić. Weszli na górę za Janem, który otworzył drzwi do swojego dużego mieszkania. Skierował gości do przestronnego salonu.

Połóż go na kanapie – oznajmił Józefowi, znienacka przechodząc na „ty”.

Zdjął hełm i położył go na stoliku. Józef ostrożnie ułożył chłopca na brązowej sofie. Z bandaża po kikucie na nowo zaczęła sączyć się krew. Jan przyniósł letnią wodę w misce i postawił na podłodze przy chorym. Myszka i Zyta usiadły przy dziecku, jedna zdjęła bandaż, a druga przemywała ranę. Józef usiadł na krześle, głęboko wzdychając. Do pokoju wpadła brązowowłosa, sześcioletnia dziewczynka ubrana w krótką niebieską sukienkę, trzymając w rączkach misia. Rozejrzała się, szukając kogoś.

Tata? – spytała, gdy jej wzrok spoczął na Janie.

Tata zaraz przyjdzie – powiedział czułym głosem, przyjaźnie na nią patrząc.

Skinęła głową, po czym usiadła na krześle. Zerknęła przelotnie na anonimowego chłopczyka i sanitariuszki, a potem zaczęła lekko wymachiwać nogami.

Córka mojego znajomego, który u mnie mieszka. Ukrywają się – oznajmił ze spojrzeniem utkwionym w Józefa.

Józef uniósł lekko brwi w górę.

Może ja nie będę...

Moje mieszkanie jest duże. Pomieścimy się – zapewnił natychmiast, uśmiechając się tak promieniście, iż w tym momencie przypominał słodkiego chłopca.

Dobrze. – Kąciki ust mężczyzny tylko nieznacznie się podniosły.

Janek podszedł do okna i bardzo dyskretnie przez nie wyjrzał. Na ulicy królowała pustka. Po dwudziestu minutach sanitariuszki uznały, że chłopiec jest w stabilnym stanie i że nic nie zagraża jego życiu, jednakże Seweryna postanowiła jeszcze zostać. Miała wyjątkową słabość do dzieci, gdyż na jej oczach zginęło kilka z nich. Pragnęła pilnować chłopca do późnego wieczora, poczuwała się do tego obowiązku, poza tym była w ciąży i podwójnie odczuwała emocje. „Ruda Mewa” opuściła mieszkanie. Wtem wszyscy usłyszeli nadchodzące kroki. Zastygli w bezruchu. Jan zerknął na śpiącego chłopca i siedzącą obok niego Sewerynę. Poczuł nieopisaną ulgę na widok znanej mu osoby. Był to wysoki, szczupły mężczyzna. Jego czarne włosy dokładnie zaczesane na lewą stronę nadawały elegancji. Ubrany w szarą marynarkę sprawiał poważne wrażenie, jakby przybył nie z tego świata. Jego satynowy, zielony krawat był związany ze starannością. Dziewczynka od razu wstała i podbiegła do ojca.

Tata! – Rzuciła mu się na szyję ze śmiechem.

Cześć. Byłaś grzeczna? – odezwał się do niej czule, biorąc ją na ręce.

Tak. Bawiłam się z „panem przytulaskiem”.

To dobrze. – Uśmiechnął się szeroko, a następnie po chwili postawił ją na nogi. Zlustrował spojrzeniem zgromadzonych. – Dobry dzień... – oznajmił trochę onieśmielony, lekko się kłaniając.

Dzień dobry – odpowiedział Józef równocześnie z Seweryną.

Roman podszedł do nich, stanął między nimi w ramach zapoznania.

Józef Łyżycki, mój znajomy. Seweryna Zytomirska, moja znajoma – poinformował z grzecznością, spoglądając na nich po kolei. – Michał Ignaszak, mój kolega. Mieszka u mnie od miesiąca.

Michał lekko uniósł jedną brew, ale przykrył swoje zdziwienie delikatnym uśmiechem.

My już się znamy z panem Józefem – oznajmił łagodnie.

Józef przyjrzał się gościowi, a wówczas dopiero go rozpoznał.

No tak! Byłem na weselu u pana kilka lat temu. Przyszedłem wraz ze znajomą.

To prawda. – Michał aż klasnął w otwarte dłonie zaskoczony tym przypadkowym spotkaniem.

Później ucisnął dłoń Sewerynie, rozdając uśmiech. Ujął jej dłoń, schylił się, po czym ucałował jej wierzch, patrząc w oczy.

Miło mi – powiedział tylko.

Mnie także. – Seweryna lekko się zarumieniła.

A to moja Marysia. – Wyprostował się, wskazując ruchem brody na córkę siedzącą na ciemnozielonym dywanie i bawiącą się misiem.

Dziewczynka uśmiechnęła się do dorosłych, a potem powróciła do zabawy.

To wy się znacie? – Jan nie krył dezorientacji, spoglądając to na jednego, to na drugiego mężczyznę.

Mieszkaliśmy kiedyś po sąsiedzku. Żona pana Michała była przyjaciółką mojej żony – odparł Józef.

Świat jest mały. – Roześmiał się serdecznie Michał, nikt mu jednak nie zawtórował.

Józef będzie tu mieszkał przez jakiś czas. Stracił dom w pożarze – wyjaśnił Jan.

Oj, przykro mi. – Wzrok Michał stał się współczujący.

Józef, nie wiedząc, co odpowiedzieć, tylko wzruszył służbiście ramionami, odrzucając na swój sposób politowanie. Nigdy nie lubił użalać się nad sobą.

Mam nadzieję, że niedługo to się skończy – powiedział smętnie Jan, cicho wzdychając.

Ze zmartwionym wyrazem twarzy Michał skinął głową i spojrzał z zaciekawieniem na chłopczyka przykrytego cienkim kocem.

Był w szpitalu, ale Niemcy zaczęli rozstrzeliwanie, więc go stamtąd zabrałem – powiadomił spokojnie Józef, siadając na krześle.

Skinął tylko głową.

Co u pana żony? – spytał Michał, siadając w fotelu.

Twarz Józefa wyrażała powagę, natomiast wzrok stał się nieco matowy. Nie miał właściwie pojęcia, jak wyjaśnić śmierć kobiety, której nawet nie kochał.

Zachorowała. Nie udało jej się uratować – stwierdził pokrótce nieco kategorycznie, dając do zrozumienia, iż nie ma ochoty zagłębiać się w szczegóły.

Współczuję... – szepnął zdruzgotany Michał, przełykając ślinę.

Bierze pan udział w walkach? – zainteresowała się Seweryna, pogładziwszy swój brzuch.

Już otworzył wargi, by odpowiedzieć, kiedy raptem chłopczyk zakaszlał. Usiadła obok niego, wlepiając uważne spojrzenie w jego zmęczoną buzię.

Pić... – stęknął, mając przymknięte powieki.

Dziewczyna popatrzyła wyczekująco na Jana, który zaraz poleciał po szklankę wody. Po chwili Seweryna nieznacznie podniosła chłopca do pozycji siedzącej. Pił łapczywie, aż wreszcie po całym wypiciu odetchnął.

Nic cię nie boli, kochanie? – zapytała łagodnie gotowa mu usłużyć.

Już nie. Spać mi się chce... – Ziewnął, przeciągając się delikatnie.

Połóż się. Jesteś bezpieczny. – Pogładziła go po włosach.

Położył się i zasnął z głową opartą o miękką poduszkę. Jego życiu nie zagrażało bezpieczeństwo. Zabandażowany kikut nogi był, jeśli można tak to w ogóle określić, w dobrym stanie. Seweryna nadal siedząc, oparła plecy o zagłówek sofy. Spojrzała na Michała, który spoczywał w fotelu, a obok niego Józef i Jan. Na zewnątrz dominowała cisza i wydawało się, iż na razie nic nie zapowiadało wybuchu i ataku.

To dla mnie obcy świat. Jestem zbyt wrażliwym człowiekiem. – Podrapał się po swoim szpiczastym, wydłużonym nosie przypominającym dziób ptaka. – Piszę wiersze, w kilku kawiarniach recytowałem. Trochę też maluję. – W jego głosie zabrzmiała zwyczajna nuta bez krzty dumy.

Nigdy nie czuł się lepszy od innych i nie uważał się za próżnego. Od zawsze pozostawał prostym, szarym człowieczkiem.

O, a pokaże pan swoje dzieła? – Zainteresowana Seweryna nachyliła się odrobinę w jego stronę, gładząc swój zaokrąglony brzuszek.

W odpowiedzi wstał, podszedł do szafy i wyjął z niego ostrożnie teczkę. Odwrócił się w stronę gości, położył na stole, po czym wyjął z niej sześć obrazów i je rozłożył. Seweryna, Józef i Jan również się wstali i zaczęli wpatrywać się w nie, zapominając bodaj na chwilę o panującej wokół atmosferze grozy. Obrazy zostały namalowane profesjonalnie, w każdym przebijała się szczegółowość i wprawność łączenia barw. Z całą pewnością nie można było tego nazwać amatorszczyzną. Każdy przedstawiał coś innego. Od pejzażu morza aż po portret kobiety.

Ten jest ładny. – Józef położył palec wskazujący na obraz uwidaczniający góry i zieloną polanę.

Dziękuję. – Michał uśmiechnął się nikle, jakby jego wrodzone poczucie skromności nie pozwalało mu na zbytnie przechwałki.

Seweryna nachyliła się lekko nad portretem kobiety naszkicowanym delikatnie ołówkiem, której sprawnie uchwycono oczy i usta.

Kto to? – zapytała z czystej ciekawości.

Maria. Moja żona. Zmarła na zapalenie płuc – odpowiedział w miarę sucho, starając się, by jego głos się nie załamał.

Och. – Seweryna popatrzyła z litością na mężczyznę, a on machnął tylko ręką, wzdychając, jakby nie chciał już wracać do tego smutnego wspomnienia.

Józefowi zrobiło się go żal, ale nie chciał tego przyznawać. Powiódł jeszcze raz spojrzeniem na obrazy, aż zatrzymał się na drugim portrecie, tym razem roześmianej Marysi, która spoglądała na niego jak żywa i wyszczerzała zęby w uśmiechu.

Piękna – przyznała z absolutnym zachwytem Seweryna.

Dziękuję. – Znów odparł Michał, a jego wzrok powędrował do córeczki, która teraz leżała na dywanie na plecach, obejmując dłońmi misia.

Zapadła krótka cisza.

A pokaże pan swoje wiersze? – zagadnął Józef, wyczekująco spoglądając na niego.

Pokręcił przecząco głową z poważną miną.

Moje wiersze mają religijny charakter i wolałbym zostawić je dla siebie.

Rozumiem. – Józef skinął głową.

Michał zaczął sprzątać obrazy, składając je i wkładając do teczki, którą schował z powrotem do szafy.

Jeden wam pokażę. Chcecie? – Nagle w jego oczach pojawił się jakiś nieznany cień ożywienia, jakby pragnął się z kimś podzielić odrobinką swej prywatności.

Jasne.

Michał wstał, po czym ponownie wyjął teczkę, a wraz z nią kartkę. Usiadł na krześle. Józef, Seweryna oraz Jan wpatrywali się w niego z zaciekawieniem. Michał uprzednio odchrząknął, a potem łagodnym głosem zaczął powoli czytać, stojąc na środku pokoju:

Nie widzą otwarte oczy, nie słyszą płaczu uszy, nie ma już duszy. Lód można stopić. Nie rozgrzeję Ciebie. Czy jest Ci lepiej w niebie? Nie ma życia w Tobie. Można stanąć przy Twym grobie. Zostały oczy matowe, uszy niesłyszące. Lamenty bliskich zawodzące. Nieruchome jakby lodem zmrożone ręce. Nie cierpisz już po tej męce. Znikło Twe ciepło całe. I zostały wspomnienia niemałe. Twoja twarz poszarzała, zamknęły się oczy. Ciemność dokoła mroczy. Opadły sztywne dłonie. Nadzieja już nie płonie. Twoje żywe serce przestało tętnić. Należy Cię teraz upamiętnić. Trzeba wierzyć, że będzie Ci lepiej tam w raju, aniżeli w naszym polskim kraju.

Nastało milczenie, po czym spojrzał znad papieru na zgromadzonych. Seweryna miała łzy wzruszenia w oczach, cicho płakała, Jan patrzył z zachwytem, natomiast po Józefie nie było widać jakiejkolwiek emocji zupełnie tak, jakby nie zrobiło to na nim wrażenia. Nawet Marysia patrzyła na tatę urzeczona, słuchając jego ładnego, niskiego głosu.

Piękne... – wychlipała Seweryna, pociągając nosem i wycierając sobie oczy wierzchem dłoni. – Do kogo jest skierowany, jeśli można wiedzieć?

Pisałem go z myślą o mojej żonie, ale w sumie pasuje do każdej osoby.

Bardzo mi się podobało – dodał Józef, choć nikt nie wiedział, czy mówi prawdę, czy tylko posłużył się zwykłą uprzejmością.

To... takie prawdziwe, Michale. Jestem pełen podziwu. Mógłbym od ciebie przepisać ten wiersz? – zapytał Jan z nadzieją w głosie.

Michał uniósł wysoko brwi ku górze. Na jego obliczu zamalowało się onieśmielenie, iż jego skromna twórczość wszystkim przypadła do gustu.

Hm... Tak, nie mam nic przeciw.

Dziękuję. – Jan uśmiechnął się delikatnie. – Moja Czesia się popłacze, jak to przeczyta.

Wstał, wyjął z szuflady czystą kartkę, usiadł przy biurku i zaczął przepisywać. Michał po dłuższej chwili zobaczył, jak Seweryna, bawiąc się w dłoniach długopisem, usilnie zapisywała coś na czystej kartce, co chwilę odgarniając tylko za ucho kosmyki swoich czarnych loków. Była blada i wyglądała tak, jakby nie przespała kilka nocy z góry i ku jemu przygnębieniu bardzo wyraźnie widać było po niej zmęczenie.

Piszę list do babci, mieszka na drugim końcu miasta. Bardzo martwi się o nas, to znaczy... o mnie, Władka, mojego chłopaka i o nasze dziecko – poinformowała, podniósłszy wzrok i wlepiwszy go w twarz Michała.

Spodziewa się pani dziecka, gratuluję, widziałem, że pani szczególnie traktuje ten brzuch – przyznał z nikłym uśmiechem. – Mam nadzieję, że list szybko dotrze.

Roześmiała się krótko i gardłowo z jego żartu.

Dziękuję. No cóż... Nigdy nie wiadomo. Ale trzeba mieć nadzieję. – W jej głosie pobrzmiewała nuta szczerego smutku.

Wspomnienia naszły do jej głowy. Kiedyś była odmienną osobą, wręcz przeciwną, ciągle się uśmiechała, rzucała jakieś dowcipy oraz dosyć często opuszczała szkołę, wymykając się z zajęć. Często w przerwach między notowaniem słów starego nauczyciela zerkała na zegar, jakby wierzyła, iż wzrokiem przesunie jego wskazówki do godziny piętnastej, kiedy to mieli zacząć dwugodzinną przerwę. Oczywiście Władysław Ochmowicz, jej ówczesny przyjaciel, domyślał się, że tak jak wczoraj czy przedwczoraj na zajęcia już nie wróci. Seweryna Zytomirska „Zyta”, wzór ideału, za równe dziesięć minut miała zwiać z akademii. Skierował swój wzrok na swoje notatki oraz z dezaprobatą stwierdził, iż jego kartka jest pusta. Sewerynka zwiewała z wykładów, ale to on przez jej dziecinne zachowanie zawalał zajęcia. Uśmiechnął się na dźwięk dzwonka i mówiąc pod nosem „Spotkamy się później” w kierunku kolegi, ruszył szybkim, energicznym krokiem za dziewczyną. Tak jak się spodziewał, z torebką znikła za drzwiami damskiej toalety. Poczekał na korytarzu, zaś po dłuższej chwili drzwi szeroko się otworzyły i wyszła z nich dziewczyna. Jej czarne loki luźno opadały na plecy, podskakując przy każdym wykonanym przez nią ruchu. Odwróciła się w jego kierunku i z czymś pomiędzy cichymi westchnieniami na ustach, potknęła się na własnych nogach, z hukiem opadając na podłogę. Podał jej dłoń, ale zamiast ją chwycić, podniosła tylko na niego swoje tęczówki barwy lazuru, zadzierając głowę, aby na niego spojrzeć, ponieważ już wtedy był bardzo wysoki. Mrucząc niewyraźne, i niezbyt grzeczne „poradzę sobie sama”, wstała z białych kafelków. „Chyba musimy pogadać”, powiedział z łagodnością. Na chwilę z jej twarzy znikł ten ironiczny uśmiech i sztuczne szczęście w oczach. „Wydaje mi się, że coś cię gryzie i naprawdę chciałbym ci pomóc, tylko, do cholery, ty sama też musisz tego chcieć”. Nerwowo przygryzła dolną wargę i odwróciła wzrok w kierunku wyjścia. Jakby postawiona przed trudnym wyborem, zastanawiała się nad mniejszym złem i większym dobrem. Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się delikatnie, tak jak kiedyś, aczkolwiek w kącikach jej oczu zobaczył łzy. Założyła na ramię torebkę i pogładziła dłonią jego policzek, wciąż z tym samym słodkim uśmieszkiem. „Wszystko jest w porządku, nie musisz się niczym przejmować, Władziu”, odparła, siląc się na naturalność w głosie. A później, praktycznie powracając do swojego smutnego, poprzedniego wyrazu twarzy, truchtem wybiegła z akademii, bynajmniej nie odwracając się za siebie. Później Władysław dowiedział się, iż rodzice Seweryny się rozstali i już ze sobą nie mieszkają. Wstydziła się tego faktu, aczkolwiek widząc, jak bardzo przyjaciel był dla niej życzliwy, zaczęła zauważać w nim również kandydata na partnera. Po miesiącu byli już szczęśliwą parą niewidzącą świata poza sobą. Tamta sytuacja zdarzyła się jeszcze przed wojną.

Wtedy Sewerynie zdawało się, iż zawalił się świat. Nigdy by nie przypuszczała, że kilka lat później faktycznie świat się zawali, ale w postaci niszczonej, bombardowanej Warszawy pełnej krwi i śmierci. W czasie wojny żołnierze kontrolowali miasta, a jedynie nieliczni mogli przechadzać się wieczorami po ulicach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]