5.08.2021

Rozdział dwunasty

 Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dwunasty



5 sierpień 1944 r.

Około dwudziestej trzeciej, gdy wszyscy już spali, Józef Łyżycki nie mógł jeszcze zasnąć. Afonia, czyli bezdźwięczność, była zbyt melancholijna. Wstał, poszedł po cichu obok do maleńkiego pokoiku, w którym spał chłopiec bez imienia, ponieważ mały nadal nie chciał przyznać się, jak ma na imię. Józef usiadł na brzegu łóżka. W egipskich ciemnościach zaczął wpatrywać się uważnie w jego spokojną buzię. Marzył o tym, by mieć syna, niestety jakoś nigdy nie było okazji do tego, żeby poznać kobietę i założyć rodzinę...

Gdy odwrócił się, zobaczył siedzącego w fotelu Janka. Pomimo wszechogarniającego mroku Józef widział, jak bardzo młodzieniec był zamyślony, sugerowało to spokojne oblicze.

Mógłbym coś panu powiedzieć, zwierzyć się? Czuję, że muszę o tym komuś powiedzieć...

Oczywiście, proszę, śmiało – zgodził się Józef, siadając pomału na brzegu sofy obok chłopczyka.

Janek przeczesał sobie kruczoczarne włosy do tyłu, zastanawiając się, od czego by tu zacząć.

Kiedy byłem dzieckiem, zawsze chciałem być już dorosły. Móc sam decydować o swoim życiu, o tym, co dobre, a co złe. Myślałem, że życie jest proste. Że zawsze w końcu kiedyś pozwoli nam na wieczne szczęście – podjął temat spokojnym głosem, wpatrując się przed siebie. Patrzyłem na łzy matki i na złość wymalowaną w spojrzeniu ojca, kiedy po raz pierwszy „uciekł z domu”, czyli do swej kochanki. Przyglądałem się, jak koledzy flirtują z koleżankami, jak w szkole robią im głupie kawały albo przechwalają się, który zaliczył najwięcej randek. Widziałem ich idiotyczne zachowanie, wyłapywałem błędy, które popełniali i przysiągłem sobie wtedy, że ja już ich nie zrobię. Kiedy ojciec odchodził, powiedział coś, co na trwałe pozostawiło po sobie bliznę, chociaż nie, to nie były jego słowa, ale zachowanie, które nastąpiło zaraz po nich. Powiedział, że bez względu na to, co jest pomiędzy nim a matką on zawsze będzie mnie kochać i nic tego nie zmieni. Obiecał, że będzie przyjeżdżać na każde święta, urodziny. I na początku tak właśnie było. Może nawet jeszcze lepiej niż mówił. Kiedy znalazł sobie nową rodzinę, zapomniał, a ja, naiwny czternastolatek, wyczekiwałem na niego w oknie, chociaż wszyscy mówili, że tym razem się nie zjawi. Co zrobiłem po tym, kiedy nie zjawił się na moich piętnastych urodzinach? O wszystko obwiniałem matkę, przysiągłem, że nie zejdę na przyjęcie, póki on się nie zjawi, ale przede wszystkim myślałem o tym, jakie życzenie wypowiedziałem, kiedy wreszcie zszedłem zdmuchnąć świeczki, oglądając przy tym zaschnięte łzy na twarzy swoich bliskich... Chciałbym wreszcie być dorosły. Miałem dziewiętnaście lat, kiedy zdarzyła się okazja, aby pojechać do Warszawy. Uciec z małej wioski, w której się wychowałem, żeby spróbować ułożyć sobie życie... To wtedy zacząłem swoje dorosłe życie. Udało mi się. Poznałem dziewczynę i razem jesteśmy szczęśliwi. Nie widzę jej od kilku dni, ale wierzę, że niedługo się zobaczymy.

Józef był nieco zdziwiony tym intymnym wyznaniem, nie spodziewał się, że młody do tego stopnia się przed nim otworzy. W końcu każdy potrzebował wygadania się, szczególnie podczas trudnej wojny. Ludzie łaknęli swojej bliskości, ciepła, dobrego słowa, opowiadali sobie wzajemnie historie z codziennego życia.

Rozumiem. Ja też nie miałem łatwo... Nie chcę o tym mówić, przepraszam – odezwał się po namyśle, pomału wstając.

Janek z lekkim zdziwieniem również się podniósł.

Pójdźmy już spać. – Uśmiechnął się dość nieśmiało do starszego towarzysza, choć trochę zrobiło mu się dziwnie, że tamten tak szybko zakończył rozmowę.

Obaj rozeszli się do swoich pokoi. Józef słyszał w tej ciszy, jak Janek śpiewał cichutko:

– „Chciałeś szumieć jak drzewo, gnać po niebie jak młody wiatr, dzisiaj nisko jest niebo, że aż musisz się schylać. Chociaż runął ci świat, wiosna przyjdzie i tak. Jeśli zrobiłeś błąd, to cię młodość rozgrzeszy, jeśli przestałeś już wierzyć w to, życie uczy nadziei. Chociaż runął ci świat, wiosna przyjdzie i tak...”.#1


7 sierpień 1944 r.

Łapanka była jednym z najczęstszych i równocześnie najgorszym widokiem w Warszawie. Człowiek wychodził z domu, zaś na teren, na którym się obecnie znajdował, wkraczali hitlerowcy, ustawiali pod ścianą i rozstrzeliwali. Scena brzmiała niczym z horroru, jednakże była to brutalna rzeczywistość. Wielkie miasto codziennie przytulało martwe ciała warszawiaków, którzy ginęli, oddając za największe wartości, honor i wolność to, co posiadali najcenniejsze, czyli własne życie. Powstańcy walczyli mężnie, wykazując się niebywałą odwagą. Radzili sobie sami, nigdy nie stracili wiary.

Spokój tego dnia skomplikował warkot nadlatujących samolotów.

Karp” przebywał właśnie w parterowym domu u ojca, aby poinformować go o swoich dalszych zamierzeniach. Słychać było bliski ryk samolotu. Zanim „Karp” podjął decyzję o przeskoku do czteropiętrowej kamienicy, spostrzegł samolot nad budynkiem po przeciwnej stronie podwórza. Mimowolnie zamknął drzwi domku, wówczas nastąpiła potężna eksplozja, która wrzuciła powstańca z drzwiami do środka korytarza. Kolejne wycie pikującego samolotu go orzeźwiło. Wybiegł na podwórze, a następnie, przez opadający kurz, spostrzegł, iż budynek po drugiej stronie stoi cały. Wbiegł na klatkę schodową oraz, zbiegłszy do piwnicy, usłyszał trzask łamanych schodów, które pokonywała bomba. W korytarzu stało czterech ludzi. Z jednej z komórek wychylił się szef jakiegoś batalionu, który wepchnął „Karpia” do środka piwnicy, wówczas nastąpił silny wybuch. Zapanował mrok, szczypiący gardło kurz wywołał obawy, które udało się opanować „Karpiowi”.

Na dworze powstańcy zaczęli odkopywać zabezpieczone poprzedniego dnia okienka piwniczne. Kilkoro ludzi będących pod schodami zginęło, wiele było rannych.


9 sierpień 1944 r.

Władysław Ochmowicz, wraz z „Karpiem” otrzymali polecenie od dowódcy, aby zastrzelić snajpera strzelającego z okna naprzeciw.

Trzeba go załatwić wybąknął „Karp”. – Żaden Szkop nie będzie strzelać do nas, wrrr!

Zajmę się tym. Władek uśmiechnął się z zuchwałością.

Powolnymi ruchami podczołgał się pod okno, a następnie wolno je otworzył. Lekko się zawahał, bo nie wiedział, czy trafi. Na jego przykurzonym, zmęczonym oblicz zamalowało się skonsternowanie.

No, strzelaj, już – ponaglał go „Karp”, marszcząc groźnie brwi, wyraźnie zniecierpliwiony.

Władek spojrzał na niego kątem oka. Miał ochotę zdzielić go w pysk, ostatecznie się opanował. To nie był czas na dziecinne zagrywki.

Nauczyli mnie w AK, że strzelać można w dwóch przypadkach. Gdy chce się stworzyć zasłonę ogniową, strzela się na oślep, lub do widocznych, rozpoznanych celów. Chcę strzelić drugim sposobem – wyjaśnił łagodnie, chociaż miał już dosyć dyktowania kolegi, zaś w środku zatrząsł się z poirytowania.

Karp” często narzucał komuś, jak co ma robić, nie licząc jedynie dowódcy „Trzmiela”, którego potulnie się słuchał.

Jak sobie chcesz, ja bym od razu... – Urwał, gdyż nieoczekiwanie coś wpadło do pokoju oraz nastąpił wybuch.

Nic nie było praktycznie widać, chmura pyłu dostawała się wszędzie, wnikała do oczu, do płuc, natomiast spadające z sufitu kawałeczki tynku uderzały w głowę oraz barki. Władek wybiegł, głośno kaszląc. Po dłuższej chwili uświadomił sobie, iż jest cały. Czuł się otumaniony, poza tym męczyły go nudności.

Rany... co to było? – wyszeptał sam do siebie, przecierając oczy.

Zerknął na „Karpia”, który stanął obok, z trudem oddychając i opierając się ręką o ścianę korytarza. Jemu też nic się nie stało. Siła wybuchu granatu uderzyła w sufit, co ich wybawiło. Wszyscy byli nieco ogłuszeni. Do „Karpia” trzeba było mówić naprawdę głośno przez trzy godziny, ponieważ niemal ogłuchł.

Wieczorem stali przed barykadą, byli świadkami płonącego szpitala powstańczego. Ludzie wyskakiwali z pięter, z okien. Władysław na własne oczy widział, jak ci lżej ranni próbowali uciekać, ale byli zbyt słabi, więc upadali na ziemię. Ci bardziej poszkodowani, nieruchomi, po prostu ginęli w środku. Z innymi żołnierzami pomagał, jak tylko mógł, przenosząc rannych w bezpieczniejsze miejsce, do okolicznych domów.

– „Wolność, godność, honor, tego nic nie zastąpi. Powstańcom chwała, Warszawa nie zapomni!”.#2 – zawołał jeden z młodych chłopców, mówiąc ogółem.

– „Wszechmogąca wolność wszech wolność duszy poczuć się wolnym”.#3 – stękał ktoś inny, najwidoczniej bełkocząc pod wpływem niemiłosiernego bólu.

W pewnym momencie Władek podszedł bliżej, bo zauważył leżącego powstańca z jakiegoś batalionu, który chwilę wcześniej uprzednio zwrócił ku niemu głowę. Jego wnętrzności wylewały się na wierzch, tworząc nieprzyjemny, przyprawiający o mdłości obraz. Szepnął lamentującym głosem:

Nie mam siły... Dobijcie mnie, kolego...


Tymczasem Czesława znalazła dzień wcześniej schronienie u obcego, lecz życzliwego małżeństwa, które pozwoliło jej zamieszkać u nich na stałe. Wzruszył ją ten dobry gest w tych fatalnych czasach.

– „Gdy zły los, ludzie źli, serce skują ci jak pancerz, wykrzycz im z całych sił: Nie przegrałem, póki walczę”.#4 – wyszeptała do siebie, pragnąc dodać sobie tym otuchy.

Wczesnym rankiem poszła na Mszę Świętą, a potem do powstańczego szpitala odwiedzić koleżankę z innego oddziału, która została ciężko ranna. Powrót przez tę samą ulicę był już niemożliwy. Wychodząc bocznym wyjściem, trafiła na niewielkie wewnętrzne podwórko. Leżały tu zwłoki poległych oczekujące pochówka. Czesława odwróciła się i lekko zadrżała. Nigdy nie przywyknie do tego okropnego widoku... Pobiegła przed siebie. Na ulicy słychać było świst pocisku oraz grzmot walących się domów. Runął akurat cały narożnik przeciwległej kamienicy i zaczęło wznosić się kłębowisko kurzu. Powstańcy z jakiegoś batalionu, mimo zmęczenia, pobiegli na ratunek zasypanym, którzy wołali o pomoc. Ponownie rozbrzmiał ogromny huk wysadzający bębenki, jak również brzęk tłuczonego szkła. Zadudnił mocny ostrzał od strony Wisły. Na rogu wzniesiono barykadę utworzoną z szaf, tapczanów, stołów i krzeseł. Jakieś dziecko zapłakało, kiedy poproszono je, by oddało swoje sanki, ale kiedy powstaniec cierpliwie wytłumaczył, iż się przydadzą, kiwnęło główką i grzecznie oddało swój skarb.

Ponad śmierć w niczyjej sprawie, wieczna wolność, czyli życie...”.#5


Józef obudził się koło ósmej. Ubrał się w to, co dał mu wczoraj Janek. Biała koszula okazała się trochę przyciasna, ale nie można było narzekać w obecnych, burzliwych okolicznościach.

Ruszył do salonu. Nikogo tam nie było. Wszedł do maleńkiej kuchni. Przy stole siedział gospodarz, Michał i jego córka. Cała trójka podniosła na niego wzrok. Wyczuwał jakąś gęstą atmosferę z nieznanego powodu.

Dzień dobry – przywitał się.

Gdy mu krótko odpowiedzieli, usiadł na czwartym krześle. Dopiero wtedy do jego umysłu dotarła nieścisłość. Spojrzał na pustą sofę. Czegoś, a właściwie kogoś mu brakowało...

Gdzie chłopiec? – zapytał.

Jan zerknął kątem oka na Marysię, ale ta zajęta była jedzeniem suchego chleba, skubiąc go na malutkie okruszki.

Zmarł dziś nad ranem – oznajmił grobowym głosem Jan bez żadnego sentymentu, przyzwyczajony do nagłej śmierci, która teraz była na porządku dziennym.

Twarz Józefa przybrała bezmierne zdziwienie. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.

Przyszedłem do niego w nocy. Spał spokojnie...

Dostał wysokiej gorączki. Nie udało się go donieść do szpitala. To się zdarza.

Józef pokiwał tylko głową w smutku. Nie zżył się z tym chłopcem, ale poczuł ścisk żalu. Przecież go uratował...

Szkoda dziecka. – Apatycznie popatrzył na blat stołu, żeby nie widać było jego przygnębienia, nie lubił okazywać uczuć.

Każdego człowieka szkoda. – Jan umilkł, jakby chciał uhonorować wszystkich zmarłych minutą ciszy. Potem się odezwał: – Zostaniecie przez parę dni sami. Ja muszę dołączyć do powstańców, potrzebują mnie. Dacie sobie radę. Dam wam broń na wypadek, gdybyście musieli się bronić. Powinienem wrócić wkrótce. – Wytarł swe wargi wierzchem dłoni.

Po paru minutach wręczył Michałowi pistolet, a potem, ubrany w strój powstańczy, zasalutował i wyszedł z mieszkania. Józef wraz z Michałem i Marysią przenieśli się do salonu.

Jak pan poznał Janka? – zagaił Józef, stojąc przy oknie i wyglądając przez nie z ostrożna.

Pustka na ulicy dodawała nadziei. Wiedział w każdym razie, że to były tylko pozory, przysłowiowa cisza przed burzą.

W teatrze, w którym pracuję... Pracowałem. – Michał nalał do szklanki chłodnej wody i podał córeczce. – Janek po którymś ze spektakli bardzo chciał się spotkać z jakąś aktorką, błagał mnie, bym ich umówił. W końcu dałem się przekonać. I tak spełniło się jego marzenie. Ma już swoją dziewczynę, ale ludzie mają jakieś swoje małe marzenia, prawda? No i od słowa do słowa, jakoś się tak stało, żeśmy się zaprzyjaźnili.

Józef odwrócił głowę w stronę swego rozmówcy.

To ciekawe. Miło, że teraz panu pomógł – odparł szczerze Józef z bardzo majestatycznym wyrazem twarzy.

Mhm.

Coś się stało? – Józef niespokojnie się poruszył, czując na sobie jego uporczywy wzrok.

Roztargniony Michał żwawo zamrugał dwa razy powiekami i ocknął się z zamyślenia, nie zorientował się, że tak długo patrzył.

Nie, skądże. – W mig się uśmiechnął.

Józef nie odwzajemnił uśmiechu, który uznał za zbędny. Odwrócił się i udał do łazienki. Spokój trwał przez dobrą godzinę, aż wtem ktoś załomotał do drzwi. Józef, który właśnie drzemał, wstał natychmiast. Michał upuścił pędzel na podłogę. Szkicował ołówkiem swoją córeczkę, która naprzeciw siedziała grzecznie na krześle.

Uciekać! – zawołał, chwytając w dłoń pistolet i rozglądając się energicznie za ukryciem.

Marysia pisnęła ze strachu, gdy złapał ją wpół i razem schowali się w szafie, to była pierwsza kryjówka, jaka przyszła mu do głowy. Józef wybiegł na nisko umieszczony balkon i uciekł przez niego. Po chwili do salonu wparowało czterech niemieckich żołnierzy. Rozejrzeli się bardzo uważnie. Balkon był otwarty, więc pośpieszyli w tym kierunku, jednak po Józefie nie został już znak. Jeden z żołnierzy podszedł do szafy, zaś pozostali wycelowali w nią karabiny. Zamaszyście otworzył i wszyscy spostrzegli kulącego się Polaka, obejmującego dziewczynkę. Zanim zdążył nacisnąć spust, drugi Niemiec wyrwał mu błyskawicznie pistolet.

Was, wolltest du spielen? (Co, chciałeś się pobawić?) – prychnął z sarkazmem, odrzucając na bok broń, a jego język przypominał darcie papieru, silny akcent pobrzmiewał w każdej sylabie.

Michał skulił się bardziej, zaczął drżeć, spostrzegłszy tę ewidentną pogardę. Nie był typowym żołnierzem, nie był jeszcze przygotowany psychicznie na to, iż spotka się tak szybko bezpośrednio z wrogiem.

Raus! (Na zewnątrz!) – krzyknął Niemiec, i, nie czekając na odpowiedzi, chwycił mocno mężczyznę, po czym popchnął go na podłogę, to samo zrobił z dzieckiem.

Gdy oboje leżeli na podłodze, Michał przycisnął Marysię do swojego ciała, próbując ją zasłonić. Zrozumiał przerażająco, że tak właśnie wygląda spotkanie ze śmiercią.

Tato, boję się... – Wychlipała cicho.

Dwóch skierowało lufy karabinów na nich, trzeci stał z boku, a czwarty rozejrzał się ciekawsko po pomieszczeniu. Szybko zauważył leżący na stole niedokończony portret, wziął do ręki i pokazał Polakowi.

Twoje? – spytał po polsku.

Ten kiwnął głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Niemiec zdjął czarną czapkę z nazistowskim orłem, a później uklęknął, by znaleźć się twarzą w twarz z Michałem. Odsunął lekko dziewczynkę od ojca, położył palec wskazujący na brodzie zlęknionego mężczyzny, zmuszając go, aby ten spojrzał na niego. Hitlerowiec zmrużył oczy, patrząc na niego tak, jakby chciał przewiercić na wylot albo przynajmniej poznać intymne myśli.

Jesteś malarzem?

Znów skinięcie głową i powiększone ze strachu oczy.

Powiedz! – syknął zniecierpliwiony, a jego wzrok stał się tak surowy, jakby emanował wręcz nienawiścią.

Tak. Maluję od dawna. Ludzi, przyrodę.

Po wrogim obliczu Niemca przebiegł cień zainteresowania.

Oooo. – Przeciągnął samogłoskę. – Gut. (Dobrze.) – Spojrzał na towarzyszy, którzy nadal celowali i tylko czekali na rozkaz. – Nicht schießen. Ich werde ihn nehmen. Er wird etwas für mich malen. (Nie strzelajcie. Ja go wezmę. Namaluje coś dla mnie.)

Mädchen? (Dziewczynka?) – spytał pierwszy Niemiec, poprawiwszy pasek od karabinu.

Lass sie in Ruhe. (Zostawcie ją w spokoju.)

Wszyscy posłusznie opuścili broń, aczkolwiek wciąż byli w gotowości. Ten czwarty znów wbił wzrok w Michała, którego zamaszyście poklepał, szorstko, obcesowo, po gładko wygolonym, lewym policzku swą wielką, silną dłonią.

Idziesz z nami. Namalujesz dla mnie portret mojej żony. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek, jasne? – oznajmił łamaną polszczyzną, która brzmiała śmiesznie.

T-tak – wyjąkał z pokorą jak baranek, skinął dodatkowo na potwierdzenie i po chwili wstał wraz z dzieckiem.

Tatusiu... – Marysia kurczowo trzymała jego dłoń i za nic w świecie nie chciała puścić.

Muszę iść z nimi. Ty zostaniesz tutaj i poczekasz na Janka albo Józefa. Nie martw się. Wrócę.

Chcę iść z tobą. – Zaszlochała, jakby nie zdając sobie sprawy z zagrożenia i powagi sytuacji.

Nachylił się, by popatrzeć córeczce w oczy.

Nie możesz. Ja przyjdę, Marysiu – zapewnił aksamitnym głosem, po czym złożył pocałunek na jej czole.

Nie...

Obiecuję, że przyjdę. – Jego głos zabrzmiał nieco surowiej, choć nie miał pewności, czy to nie będzie jego ostatnie spotkanie z córką.

Dopiero wtedy puściła jego rękę, wciąż patrząc na ukochanego tatę.

Nie mógł usilnie błagać, by dziecko poszło z nim. Wtedy oboje mogliby stracić życie za byle rozzłoszczenie. Lepiej zgadzać się na ich warunki, jeśli chce się dalej żyć. Wojna rządziła się swoimi drakońskimi zasadami.

Spojrzał na hitlerowców w dalszym ciągu ze strachem i skinął głową.

Narysuję panu obraz, ale pod warunkiem, że potem wrócę do córki – powiedział stanowczo, próbując zatuszować przerażenie, jakie siedziało w nim, zżerało niemal od środka.

Ja, ja. (Tak, tak.) Wir gehen! (Idziemy!) – rozkazał z poirytowaniem Niemiec, rzucając nonszalancko z hukiem portret na podłogę.

Dwóch złapało Polaka za ręce, aby uniemożliwić mu ewentualną ucieczkę. Trzeci ruszył z przodu, a czwarty stanął z tyłu. I tak wyszli z mieszkania, otaczając nowego niewolnika. Marysia patrzyła spłoszona za nimi, a gdy drzwi się zamknęły, usiadła na sofie, objęła kolana rękoma i się rozpłakała.


Józef bał się wracać do mieszkania. Czuł, jak żołądek go ssie z głodu. Nie jadł od dobrych kilku godzin. Nie potrafił znaleźć sobie pożywienia. Bolała go głowa. Miał dość. Wyszedł z ukrycia, a jego wzrok przebadał teren, który był bezpieczny. Westchnął cicho. Pobiegł przed siebie. Po drodze przez totalny przypadek zatrzymał się u jakiejś kobiety, która poczęstowała go obiadem. Odmawiał początkowo, jednakowoż narastający ból brzucha go przycisnął. Zjadł z apetytem makaron z sosem pomidorowym, napił się wody, podziękował grzecznie i wyszedł z mieszkania. Nie mógł pojąć tego, że napotkał taką ofiarność ze strony obcej osoby. Polacy pomagali sobie w tym bardzo ciężkim okresie, jak mogli.

Około dwudziestej dotarł do mieszkania Jana, cały i zdrowy, choć dwa razy o mało nie został pojmany. To, co tam, zobaczył, zaskoczyło go. W salonie na dywanie leżał niewykończony portret dziecka. Józef podniósł go i położył na stole.

Michale? – szepnął w obawie, że czai się tu wróg.

Odpowiedziała mu cisza. Balkon wciąż był otwarty. Mężczyzna wychylił się lekko do przodu, wystawiając głowę na zewnątrz, ale nikt tam na niego nie polował. Zamknął balkon i z bijącym szybko sercem poszedł do kuchni, a potem do „swojego pokoju” i do drugiego. Nikogo nie było. Dopiero w trzecim pokoiku należącym do Ignaszaków, spostrzegł dziewczynkę leżącą na łóżku i tulącą do siebie misia. Józef podszedł do niej z ostrożnością, stawiając niepewnie kroki, nie chcąc jej spłoszyć, a ona uniosła głowę, wlepiając w jego twarz markotne spojrzenie.

Gdzie tata? – zapytał Józef.

Nie ma – szepnęła, po jej policzkach pociekły dwie łzy.

To była dwuznaczna odpowiedź. Mogli go zabić albo mógł uciec. Sam, nie zabrawszy dziecka? Dziwne... Józef przyglądał się jej uważnie.

Zabrali go?

Tak. Poszedł z panami. Nie wiem gdzie – szepnęła, przybierając pozycję płodową.

Zamknęła oczy, przyciskając buzię do miękkiego futerka maskotki. Ten widok był tak samo chwytający za serce jak widok tamtego chłopczyka. Cokolwiek stało się z Ignaszakiem, postanowił zaopiekować się dziewczynką.

O zmierzchu ucichły wszystkie odgłosy walk i na kilka godzin zapanował spokój. Wówczas mieszkańcy kamienicy zgromadzili się na modlitwie przed maleńkim ołtarzykiem zbudowanym specjalnie na czas powstania. Biała figura Matki Boskiej została umieszczona na kamiennej kolumnie, którą otaczały półkola niskiego murku stworzonego z kamieni o nieregularnych kształtach, był to symbol rumowiska. Ciche, ale pełne nadziei głosy ludzi mówiły prędko słowa modlitwy, w obawie, iż nie zdążą jej dokończyć: „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna...”.


#1 Cytat z piosenki Kayah i Royal Quartet „Wiosna przyjdzie i tak”, #2 Cytat z „63 dni chwały”, #3 Cytat Lisa Gerrard ELYSIUM, #4 Cytat z piosenki Kasi Sawczuk „Tchnienie wolności”, #5 Cytat z piosenki Bartosza Chajdeckiego „Tchnienie wolności”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]