5.08.2021

Rozdział dwudziesty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dwudziesty



29 sierpień 1944 r.

Ilu ich było! Nadziwić się nie mogłam, walczyli między sobą jak mrówki, a nam mówili, że to dla nas, że walczą w naszym imieniu, prawie jak Jezus, on też umarł dla nas. I co się potem stało? Po co? Nigdy jeszcze, nie za mego życia, tak wielu nie walczyło w imieniu tak niewielu. W czas wojny różne plagi spadają, nam taka się dostała. Urodzaj obrońców”.#1

Cała czwórka zgodnie postanowiła zostać w tej bazie, w której urzędował dobrze znany im już batalion „Odważny Orzeł”. Wiedzieli, że w tej dzielnicy miasta potrzebują pilnie sanitariuszek i powstańców, poza tym Czesława chciała odwiedzić Łyżyckiego. Mieli dach nad głową, chociaż narzekali na jedzenie, które już bardzo ciężko było można zdobyć. Sanitariuszki przyniosły chłopakom śniadanie, kawę, zdobyczny chleb, kaszę jęczmienną rozgotowaną w wodzie. Jeszcze dwa tygodnie temu można było kupić troszkę cukierków w fabryce. Strzelanina na Bielanach stawała się coraz bliższa, mocniejsza, podkreślana dobitnie wybuchami granatów wraz ze strzałami z armaty. Jakiś czas później dołączyły do tego terkocące grzechoty kaemów i warkot czołgu. Wzdłuż alei Konstytucji przelatywały pociski, które, wydobywając świst, uderzały z rumorem w budynki oraz barykady.

Nadbiegający z naprzeciwka polski cywil bez munduru żołnierskiego poinformował powstańców, iż Niemcy są w pobliżu, pędzą przed sobą kobiety i dzieci jako osłonę. Chłopcy z „Odważnego Orła” i „Deszczu” rozpoczęli sprawnie i skutecznie odpierać ataki. Jeżeli któryś z nich zostawał lekko ranny, mógł sam chodzić, nie pojawiała się u niego krew ani utrata przytomności, wcale nie chciał iść do szpitala. Ci delikatnie pokiereszowani, poturbowani pragnęli zostawać w oddziale, tłumacząc się zawzięcie, że nie mogą rezygnować z walki, że przecież są potrzebni. Nieustanna niepewność dalszego losu wywierała na nich presję, wszyscy mieli wytężoną uwagę. Leżeli dzielnie na swoich stanowiskach, gotowi do obrony terytorium. Niektórzy byli potwornie głodni i wycieńczeni. Dwóch słabszych chłopców trzęsło się z zimna, szczękało zębami. Wszyscy przedostawali się z ulicy na ulicę w towarzystwie stałego niebezpieczeństwa, siarczystych bomb, ogłuszających hałasów, by ratować ludzi, by przekazać istotny meldunek dla dowódców. Nie myśleli o sobie, o tym, iż to może być ostatnia godzina ich życia. Strach był duży, mimo to przywoływali w sobie największe siły ducha młodych ludzi, a poczucie obowiązków i patriotyzm zdecydowanie dominowały nad lękiem.

Siedząc wieczorem w ciemnym pomieszczeniu na zimnej podłodze, Czesława Grembecka spojrzała na swego ukochanego, który ją mocno obejmował.

Przyrzeknij mi tylko, że przeżyjemy. Kiedy w biały dzień drżysz niespokojnie, gdy na podłogę spływa krwawa łza, nie poddawaj się bezradności. Wojna, okrutny czas, wypełnijmy go naszą miłością, by wart był zapamiętania – powiedziała cichutko, przepełniona nostalgią, przełykając ciężkie, słone łzy.

Mężczyzna z delikatnością starł je kciukami, po czym odetchnął głęboko, poprawiając swoje okrągłe okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa. Sam nie czuł się silnie psychicznie, aczkolwiek nie mógł pokazywać słabości najdroższej osobie.

Przyrzekam... Kocham cię.


30 sierpień 1944 r.

Leonard Furczak przetarł leniwym ruchem zakurzoną, lewą dłonią pot, którego krople zdążyły już przystroić jego czoło w ciągu minionego kwadransa. Nie musiał spoglądać w górę, by przekonać się, że słońce solidnie sięgnęło zenitu, gotowe przypiec każdego, którego głowa nie była wystarczająco przed nim ochroniona. Trzymał palec wskazujący na spuście karabinu, gotowy na dany znak pociągnąć za niego. Tak, to był ten karabin, który trzymał jeden z chłopców z „Odważnego Orła”, na krótko przed tym, jak postrzelili go Niemcy. Jego i kilku innych Polaków.

Odwet był ich jedyną możliwością na pomszczenie ich i zemstę nad tymi, których wspólnie nienawidzili do szpiku kości. Być może ktoś uznałby to za złe, bądź, co gorsza, porównałby polskich powstańców do nich, mówiąc, że „zachowujecie się jak oni, robiąc to samo, mszcząc się za poległych”. To nie było w sumie istotne. Młodzi, pełni zaciętości Polacy byli zdeterminowani, gotowi pociągnąć za spusty. W szaleństwie, z krzykiem wyrywającym się rozpaczliwie z gardła byli gotów sprawić, by wróg, konając w męczarniach, wyzionął ducha. Starą zasadą oko za oko, ząb za ząb.

Leonard, odpoczywając w swojej kwaterze, siedział na zimnej ławce, głowę opierając o ścianę. Przymknął oczy, powracając do jednej ze scen swego życia...

No nareszcie”. Zamiast zwykłego „serwus”, to w ten sposób przywitał swojego wiernego kompana. „Co tak stałeś długo pod tymi drzwiami, myślałeś, że to gestapo?”, zaśmiał się donośnie, spoglądając na niego, zwinnym ruchem przechodząc przez próg domu. Torba powoli zaczynała mu już ciążyć, i w czas, kiedy zrzucił ją sobie z ramienia na środek stołu, poczuł wielką ulgę. Młodzieniec spojrzał na starszego Leonarda uważnie, zaniechawszy dalszego otwierania torby. Unosząc brwi ku górze w bardziej podejrzliwym, aniżeli pytającym geście, odezwał się tylko słabo: „Co to?”. Jego reakcja rozbawiła Furczaka, zważywszy na to, że co piątek przychodził tu swym rytuałem, donosząc coraz to nowsze i lepsze jakościowo podarki. Usta wygięły się w szerokim uśmiechu. „Nie martw się, nie ma tam bomby”, rzekł, po czym westchnąłem głęboko, czując zatęchłe powietrze, zerkając w bok na Franka. „Przynajmniej nie dosłownie”, dodał po chwili, widząc niedowierzający wzrok młodego. W torbie nie znajdowała się bomba gotowa po uruchomieniu roznieść na milion kawałków solidnie zbudowaną kamienicę. Za to było coś innego: kilka pistoletów wszelakiej maści, które młodsza część grupy zdołała skraść pijanym Niemcom wczorajszego wieczora w kawiarni na rogu, pudełko nabojów, które, aby nie rozerwać sobie ręki przy strzelaniu, trzeba umiejętnie dobrać, oraz sześć bądź siedem granatów, które zawsze przydają się wtedy, gdy sytuacja robi się gorąca, człowiek czuje oddech wroga na karku, a potrzeba kilku chwil, aby zniknąć im z pola widzenia. Gdy chłopak otworzył torbę, nie uszło bystrej uwadze Furczaka to, w jaki sposób rozbłysły mu oczy. Można było w nich dostrzec przebłysk nadziei na to, że zaplanowana misja ma wielkie szanse na powodzenie. „Jeszcze kilka takich piątków, a przestrzeń pod klapą zamieni się w arsenał”.


1 wrzesień 1944 r.

Samoloty niemieckie fruwające w górze zrzucały wokół bomby zapalająco-rozpryskowe, boleśnie raniąc i tworząc atmosferę strachu. Nadzieja w ludziach zanikała z każdym dniem. Już nie można było spotkać radości. Szczęście w dosłownym sensie zmalało do zera. Sami polscy żołnierze nie pałali już optymizmem i chęcią do dalszych walk. Na porannych apelach stawało coraz mniej powstańców, zaś apele przypominały bardziej pogrzeby, ponieważ wyczytywano coraz dłuższe nazwiska umarłych, po których mówiono: „poległ na polu chwały”. Brakowało młodziutkich harcerzy, którzy z chęcią dostarczaliby listy cywilom, a szpitalom potrzebne zaopatrzenia. Większość zginęła w ciągu tego bestialskiego miesiąca...

Kapłan Edmund Żuraw, człowiek o drobnej budowie ciała i ciemnych włosach, codziennie starał się pomóc poszkodowanym, jednak nie było to proste zadanie. Na początku powstania mógł jeszcze zanosić żywność do szpitali, odwiedzać chorych, wszystko było zawsze uszykowane, ołtarz i krzyż stały na środku, był nawet prowizoryczny konfesjonał. Edmund widział skupienie na twarzach i nadzieję w oczach powstańców oraz cywili podczas słuchania kazania. Niemal za każdym razem, na koniec mszy, z kilku bądź kilkunastu ust Polaków znienacka wydostało się „Bogu niech będą dzięki!”.

W nocy chował ludzi, prosił o zachowanie całkowitej ciszy, więc w czasie skromnych pogrzebów raczej nie dochodziło do incydentów. Z dnia na dzień ataki stawały się coraz ostrzejsze, a ulice zrujnowane. Teraz pozostało mu jedynie kryć się w swoim mieszkaniu na ulicy Gęsiej i podtrzymywać na duchu sąsiadów. Aż dziw, że jeszcze żył...

Tego dnia, pierwszego września, rankiem, z nadzwyczajnym pietyzmem, wielką dbałością, włożył na siebie czarną sutannę. Ze starannością, jakby symbolicznie, pozapinał wszystkie guziki, po czym, pełen obaw wyjrzał przez okno. Pusto. Słońce wysoko świeciło, pogoda nie uzewnętrzniała jednak niespokojnego nastroju. Przyszedł do niego sąsiad, chcąc odwdzięczyć się za soczewicę, którą Edmund wczoraj podarował. Edmund słabo się uśmiechnął. Zaprosił go do salonu, razem usiedli na sofie. Nie wiadomo skąd, ogarnęła go troska. Zaczął opowiadać o tym, jak bardzo się boi, o tym, jakie życie teraz jest niepewne, a kilkadziesiąt osób bez przerwy ginie... Mówił o tym wszystkim spokojnie, choć chwilami znacznie załamywał mu się głos. W pewnym momencie jednak popłynęły mu łzy z oczu. Bardzo silnie przeżywał to, co mówił. Wyznał, że kiedyś starał się regularnie chodzić do spowiedzi, ale teraz nie było już jak, skoro kościoły zrabowali, a księży mordowali.

Nawet ja już tracę nadzieję – wyszeptał na koniec swych żali, spuszczając głowę.

Wie ksiądz, coś księdzu powiem.

Edmund podniósł pytający wzrok, wlepiwszy go w Bogusława Nidzińskiego, na którego obliczu uzewnętrzniało się skupienie. Niezależny, młodziutki człowiek, który niczego się nie boi, okazuje otwarcie swoje uczucia i nie ucieka przed zagrożeniem.

Ma dopiero siedemnaście lat, a taki jest odważny”, pomyślał z uznaniem, uniósłszy brew ku górze.

Jestem zwyczajnym chłopakiem, który mieszkał nadal ze swoimi rodzicami w Warszawie. Wiedliśmy spokojne, dostatnie życie. Latem wynajmowaliśmy wiejski domek na obrzeżach Warszawy. Rodzice pragnęli mnie wychować na prostego człowieka. Lubiłem ciepły chleb z piekarni, ale najlepiej smakował na podwórku, z masłem i solą. Mój ojciec zawsze starał się, aby niczego nam nie brakowało, ale to było jeszcze przed wybuchem wojny, która tak naprawdę wywróciła wszystko do góry nogami. Na szczęście nie zaznaliśmy nigdy głodu pomimo tej sytuacji. Moja matka starała się wykonywać drobne czynności, aby zarabiać. Mną opiekował się starszy brat Czesław, a ojciec wyruszył na front. Doskonale wiedziałem, co się dzieje. Chciałem walczyć. Walczyć o naszą Polskę. – W jego oczach można było dostrzec przebłyski entuzjazmu, a w głosie usłyszeć nutkę dumy. – Byłem butny, zagrzany do walki, ale niestety to starannie usiłowała niszczyć moja matka. – Jego euforia lekko zmalała. – Wiedziałem, że się martwiła, która matka by tego nie robiła, ale jednocześnie denerwowało mnie to. Pragnąłem być wolny. Nie tylko ja, ale i moi koledzy. Wszyscy. Od dłuższego czasu coś wisiało w powietrzu, dużo mówiło się o tym, iż niedługo ma wybuchnąć powstanie. Razem z moimi kolegami mieliśmy nadzieję, że z pomocą sowietów damy na pewno radę. Czesław zgłosił się do batalionu, byłem i jestem dumny, że mam tak odważnego brata. – Przeczesał palcami swe jasne włosy barwy złota. – Trzydziestego pierwszego lipca chodziłem po domu nerwowy. Czekałem na jakąkolwiek decyzję w sprawie wybuchu powstania, na razie jeszcze nie było nic wiadomo. Miałem jedynie informację, iż trwa narada. Widząc, jak się zachowuję, mama złapała za torebkę i rzuciła w moją stronę. „Ubierz buty, Bogusiu, idziemy do sklepu, muszę kupić mięso. Pomożesz mi nieść torbę”. Cała moja matka. Dla niej liczyło się tylko to, co było w domu. Wiem, że się starała, by nasze życie codzienne było normalne, ale czy bezsensowne wydawanie pieniędzy było najważniejsze? Tak czy siak, byłem grzeczny.

Ksiądz Edmund pokiwał głową.

Rozumiem, nie wszystkie matki są takie same. Dobrze, że chciała normalnie żyć, w miarę, jak się dało. Ale niestety... – Westchnął ciężko, po czym zapatrzył się gdzieś w dal przez okno.

Zdawał sobie sprawę, iż Bogusław chciał odwrócić uwagę od ponurych rozmyślań, po prostu zmienić temat w jakiś sposób. Po chwili milczenia Edmund spojrzał na powstańca poważnie.

Bogusławie... Powiedz mi, że wszystko będzie dobrze. Że wojna na dniach się skończy – szepnął niemal litościwym tonem głosu.

Chłopak uniósł zaskoczony brwi, a jego spojrzenie oznajmiało „Ksiądz mówi to poważnie?”. Dlaczego zadał tak dziecinne pytanie, skoro wszyscy doskonale znali prawdę i bali się jutra? Aż tak dramatycznie potrzebował usłyszeć te marne słowa pocieszenia, które niczego nie zmieniały ani nie wypędzały wroga z Polski? Naprawdę był tak zrozpaczony, iż wolał nic niewarte kłamstwo od szczerej, obmierzłej prawdy? Młodzieniec popatrzył kapłanowi w oczy. Uśmiechnął się, ale to nie był jego naturalny, promienny uśmiech. Ten obecny odzwierciedlał dojrzałość i dziwną, głęboką gorycz, którą dało się wyczuć z daleka.

Krztusząc się własną śliną, obrzydzony własnymi słowami, Bogusław Nidziński powiedział to, co Edmund pragnął usłyszeć:

Będzie w porządku. Proszę być dobrej myśli.

Już wtedy oboje wiedzieli, iż to parszywe kłamstwo.


O godzinie piętnastej dwadzieścia wydarzyło się coś, czego można było się spodziewać. Ataki pojawiły się w okolicy, więc wraz z innymi mieszkańcami ukrył się w piwnicy, sądząc, że to dobre rozwiązanie. Przynajmniej panował spokój, a uliczne odgłosy walk nie były takie mocne. Po godzinie granat został zrzucony wprost na dom. Cywile z trudem wychodzili z ciemnej piwnicy, przerażeni, brudni i głodni, dodatkowo poganiani donośnymi wrzaskami hitlerowców. Spieszyli się, bowiem do piwnic wrzucano granaty i dobijano słabych, słaniających się na nogach. W powietrzu unosiła się nowa warstwa gęstego kurzu, podobna do mgły.

Ksiądz Edmund zmrużył oczy, oszołomiony tym, co się dzieje dokoła. Jego oczy z trudem przyzwyczajały się do światła, do patrzenia oraz do powietrza. Gdy wreszcie odzyskał jako takie pole widzenia, dostrzegł, iż dwójka Niemców trzymała go mocno za ramiona i gdzieś prowadziła. Nie próbował się nawet wyrywać, wiedząc, czym może to grozić. Mijając ogromne ruiny, przemknęło mu przez myśl, iż trudno było uwierzyć w to wspaniałe ocalenie. Milczał, kiedy żołnierze śmiali się głośno, bezpruderyjnie, po drodze mijając nagie, sine ciała leżące jedne na drugich na samym środku ulicy.

Niespodzianie, w pewnym momencie na kolejnej ulicy z daleka ujrzał stojącą na środku ulicy samotną dziewczynę. Oddychała spazmatycznie, strwożony wzrok miała utkwiony w powoli nadjeżdżającym czołgu. Oblicze nieznajomej było pokryte zaschniętą krwią, blizny po dawnych ranach wciąż się nie zagoiły. Stała nieruchomo, obawiając się zapewne poruszyć, by nie pogorszyć sytuacji. Czołg przystanął kilka metrów od niej, z lufą wymierzoną prosto w nią. Zadrżała, z rozchylonych warg wyrwał się konwulsyjny szloch. Na jej brudnych policzkach płynęły ciurkiem łzy. Czekała na śmierć. Niemcy, trzymający księdza, przyśpieszyli kroku, aby ich towarzysze mogli bezceremonialnie zamordować Żydówkę.

Kiedy po godzinie marszu zaprowadzono Żurawia do wielkiego domu, poddano osobistej rewizji i zamknięto do pokoju wraz z innymi więźniami, nie mógł uwierzyć, dlaczego go jako jedynego nie zabili, podczas gdy innych absolutnie nie szczędzili. Odwrócił się przodem do kratek i zdążył spytać:

Co się dzieje?

Niemiecki strażnik spojrzał na niego z półuśmieszkiem, rozkoszując się tym zdezorientowaniem, nad którym miał władzę.

Wir werden dich verlassen. Wir sind nicht so schlimm. (Zostawimy cię. Nie jesteśmy tacy źli.) – odparł niby łagodnie, ale w jego spojrzeniu czaiło się coś nieznanego, niepokojącego wręcz.

Ruszył powoli przed siebie, oddalając się. Echo jego kroków niosło się po szerokim korytarzu. Edmund bynajmniej nie wiedział, co to miało oznaczać. Czyżby mieli wobec niego inne plany? Może miał być im potrzebny w jakimś celu? Dlaczego nie wsadzili go do więzienia, tylko do jakiegoś domu, który niegdyś należał do warszawskich mieszkańców? Widocznie tutaj mieli jedną ze swoich baz. Ksiądz wygładził powoli swą czarną sutannę, a następnie odwrócił się do zgromadzonych.

Niech będzie Pochwalony Jezus Chrystus – przywitał ich, usiadłszy na wolnej pryczy.

Więźniowie siedzieli. Ich czujny wzrok wbił się w nowego, cała trójka patrzyła na niego jak na kuriozalnego przybysza.

Na wieki wieków, księże Edmundzie – rzucił pierwszy, a wtedy Edmund rozpoznał w nim powstańca, któremu jakiś czas temu pomagał odkopywać z gruzów rannych.

Mam nadzieję, że na krócej – szepnął Edmund. – Spotkaliśmy się już kilka razy, chłopcze.

Tak... Nie zabili księdza, co? Mnie też nie. Wyprowadzili mnie z mieszkania i trafiłem tu... Może chcą wziąć nas na zakładników.

Edmund usiadł obok niego. Przedstawili się sobie jeszcze raz, później kapłan zwrócił się do ogółu dobrotliwym głosem:

Miło mi panów poznać. Gdyby ktoś potrzebował jakiejś posługi, to jestem.

Odwdzięczyli się jedynie lekkimi skinieniami głowy. Nikt się nie uśmiechnął ani razu. Wszystkim udzielił się ten makabryczny, ciężki nastrój. W nocy kapłana obudził szept więźnia. Poprosił, by go wyspowiadać. Edmund zapomniał o śnie i zgodził się bez protestu. Chciał do końca pomagać, póki jeszcze mógł. Zdawał sobie z tego sprawę, że może nie wyjść stąd cało... Po spowiedzi więzień uklęknął przed kapłanem, złapał go za rękę i zaczął całować jego dłoń z tego wzruszenia. Edmund czuł zawstydzenie, przecież nie zrobił niczego wielkiego.

Około trzeciej w nocy wyprowadzono go z „celi” i posadzono w pokoju przesłuchań. Cierpliwie siedział na krześle, nic się nie odzywając. Słabo się sprzeciwiał, ale dał się związać sznurami, uważając, że bunt na nic się nie zda. Nie chciał się niepotrzebnie narażać. Jego protesty przyniosą mu śmierć lub kalectwo. Początkowo panował względny spokój. Niemcy rozpoczęli rozmawiać pomiędzy sobą. Ksiądz nie rozumiał słów.

Rozmawiano o oficerze SS-Hauptsturmführerze 30 083, był to adiutant w obozie koncentracyjnym w Dachau, potem najmłodszy komendant obozu macierzystego Auschwitz I, a ostatecznie osobisty adiutant Führera. Rodowity Niemiec, pochodzący z miasta Wildau. Współpracownicy słyszeli, jak zwracał się do więźniów ze słowami: „Nie bój się. Nie taki diabeł straszny, jak go malują”, po czym wybuchał tubalnym, szyderczym śmiechem rozchodzącym się echem.

Rozmowa ucichła, kiedy po chwili wprowadzono również tego samego powstańca z jego celi, posadzono na drugim krześle, ksiądz przełknął ślinę, nie wiedząc, co Niemcy zamierzają zrobić. Chwilę potem się dowiedział... Hitlerowcy zaczęli bić młodego chłopaka, wszędzie, gdzie się dało. Po twarzy, po brzuchu, rękach, nogach.

Błagam! Darujcie mi życie! – Chłopak osłaniał głowę rękoma, szarpał się, ale wobec kilku dobrze zbudowanych mężczyzn miał raczej znikome szanse.

Strach ściskał Edmunda za żołądek, który momentalnie się skurczył do minimalnych rozmiarów. Jeden z żołnierzy pochylił się nad rannym, mocno go trzymając i zakrzyknął coś po niemiecku ostrym tonem. Związano młodzieńca grubymi sznurami i teraz prawdziwie zaczęto torturować. Zadawali mu raz po raz solidne ciosy, krzycząc po niemiecku wyzwiska:

Blöder Bandit! (Głupi bandyto!)
Sterben! (Zdychaj!)

Był zbyt słaby, by się ruszyć. Ogromny ból dostawał się w każdą część jego coraz bardziej umęczonego ciała, które poddawało się ciosom jak szmaciana lalka. Czuł, że jego twarz zalewała się czerwienią zamazującą pole widzenia. Z jego spierzchniętych ust wydobywały się jęki cichnące z każdą chwilą. Zaczął nawet nadstawiać głowę, by stracić przytomność i nie czuć tego palącego zewsząd bólu. Wszystkie kości, mięśnie rozrywały się siarczyście, na skórze widniały gęste plamy krwi. Organizm słabł, nie dawał rady. Człowiek zagryzł usta po kolejnym uderzeniu w głowę, aczkolwiek ostatnia myśl, jaka go naszła, to uciecha, ponieważ nieprzytomność stała się zbawieniem...

Ksiądz Edmund szeptem odmawiał modlitwy, a kiedy zorientował się, iż młody nie żyje, chciał się odruchowo przeżegnać, uniósłszy lekko skrępowane dłonie w górę. Nie miał jak... Ten szokujący obraz pobitego przeszywał boleśnie serce kapłana. Hitlerowcy zabrali martwego, a księdza rozwiązano i z powrotem umieszczono w pokoju. Teraz już chyba wiedział, dlaczego go nie zabito. Chcieli, żeby napatrzył się na cudze cierpienie, żeby go zniszczyć psychicznie, obserwować, jak on się załamuje...

Rozbolała go głowa tak bardzo, iż podejrzewał, że przebiegało przez nią stado dzikich koni. Oparł się plecami o ścianę, czując, jak robi mu się słabo. Po jego kredowych policzkach zaczęły płynąć łzy. Nie potrafił długo powstrzymać szlochu. Zapłakał raz cicho, a później coraz głośniej, zakrywając twarz lewą dłonią i osuwając się powolnie na podłogę, aż w końcu usiadł. Dwóch pozostałych aresztowanych patrzyło na niego w wymownym milczeniu oraz bezbrzeżnym smutku.

Tam, gdzie ulica, krzyże i gruz. W gruzach dla chłopca, gdziekolwiek grób. Tyle młodości, tyle miłości, ile Warszawy w ogniu i krwi. Tyle nadziei, słów o wolności, ile powstania słonecznych dni. W ramionach domu, wybuchł kwiat. Ginie dziewczyna, umiera świat. Tyle młodości, tyle miłości, ile płonących groszków i róż. Tyle nadziei, słów o wolności, ile poległych w powstaniu dusz. Gdzieś, za rzeką pieśń: Polska i prosta tak. Pieśń, jakby znajoma, lecz strzeż się tej pieśni strzeż...”.#2


#1 Cytat Ignacy Karpowicz, #2 Cytat „Tyle nadziei, tyle młodości” Adam Nowak i Sylwia Wiśniewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]