5.08.2021

Rozdział dwudziesty ósmy

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dwudziesty ósmy



7 wrzesień 1944 r.

Codzienny widok wprost rozdzierał serca, chwytał za dusze. Ciężko było patrzeć na zrujnowaną Warszawę, na spływającą zewsząd krew, na ulice usłane martwymi ciałami.

Leonard Furczak „Trzmiel”, ostatni żyjący członek oddziału „Deszcz”, znalazł się wraz z innymi powstańcami w szpitalu. Tuż po tym, jak uwolnili więźniów z placu Chrobrego, w tym księdza Edmunda Żurawia, zaczęli przemierzać w oddaloną stronę, by dotrzeć do innej dzielnicy. Niestety, Niemcy zdążyli już otrząsnąć się z zaskoczenia i zaatakowali z podwójną mocą. Ksiądz i kilka osób zdążyło uciec, a kilkunastu młodych próbowało odeprzeć atak, strzelając z karabinów i chowając się za budynkami lub barykadami. Kilku solidnie oberwało. Żołnierze mieli świadomość, iż to ich ostatnie amunicje, dlatego ich walka była niezłomna.

Powstańcy bezpiecznie dotarli na ulicę Płocką dwadzieścia sześć, wciąż znajdując się na Woli. Sanitariuszka, zobaczywszy z daleka przybyłych, podeszła bliżej i poprosiła ich o pomoc w opiece nad rannymi. Brakowało już rąk do pracy. Nikt nie odmówił. Weszli do szpitala Wolskiego.

Furczak rozejrzał się. Dokoła leżeli ranni. Po sporej sali rozchodziły się ciche pojękiwania, błagania, by dobić, a także również odwrotnie, proszono, by ulżyć w cierpieniu. Leonard został poproszony o asystowanie przy operacji. Spojrzał zdziwiony na lekarza, usiłując się skupić. Przed oczyma wciąż miał obraz popełniającej samobójstwo koleżanki, a także pojmowanie Grembeckiej i Lukrowskiego.

Ale ja nie umiem operować – stwierdził z rozsądkiem, przeczesując nerwowo swe rozwichrzone włosy.

Proszę mi tylko asystować.

Leonard westchnął, kiwnął głową i udał się za lekarzem. Nie chciał się dłużej spierać, wiedząc, że trzeba sobie pomagać w takich kryzysowych chwilach. Nawet dzieci były odważne, pomagały dorosłym, dostarczając listy, przesyłki bądź ważne informacje albo kręcąc się przy sanitariuszkach. Popatrzył na stół i wprost go zamurowało. Właściwie rzecz biorąc, pierwszy raz zetknął się tak blisko z ciężko rannym.

Młoda dziewczyna miała dosłownie zmasakrowaną twarz przypominającą praktycznie czerwoną papkę. Przyglądał się zmiażdżonej żuchwie, zniekształconym uszom, krzywym ustom, powybijanym zębom, prawemu oku na wierzchu.

Był przygotowany na wszystko, widział wielu rannych, jego przyjaciele zginęli, przecież powstanie trwało nie od dzisiaj, ale dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się każdemu przerażającemu szczegółowi, zapierającemu dech w piersi. Stał otępiały, z tego letargu wyrwał go głos lekarza mówiącego poważnie, że ma pomóc zszyć. Leonard przełknął ślinę, potakując głową, po czym zebrał się cały w sobie, zduszając zarodek mdłości i starając się, by słabość nie wzięła w górę. Tego zatrważającego obrazu niczym z horroru nie będzie mógł wymazać już do końca swego życia. Na szczęście nie zemdlał.

Wytrwał dzielnie, a po skończonej operacji, po dwóch godzinach wyszedł z sali na wyraźnie chwiejnych nogach. Usiadł z trudem na wolnym krześle nieopodal łóżka lżej rannego pacjenta. Potrzebował małego odpoczynku. Tylko na chwilę... Czuł suchość w ustach, chciało mu się pić. Niespodziewanie młody mężczyzna leżący obok zwrócił ku niemu głowę.

Wszystko w porządku? – zapytał łagodnym głosem.

Leonard podniósł głowę i wlepił w niego trochę zdezorientowany wzrok.

T-tak. Właśnie pomagałem przy operacji – powiedział, wysiliwszy się na spokojny ton głosu.

Nazywam się Bogusław Nidziński. Pomagam powstańcom doręczać meldunki. – W głosie nieznajomego pobrzmiewała swoboda. – Leżę tu od wczoraj. Mam ranę na nodze, okropnie boli, nie wiem, kiedy stąd wyjdę... – Urwał, by zacisnąć usta. – Rozpętali prawdziwą jatkę. Nie wiadomo, kiedy się skończy. Mam nadzieję, że wreszcie tym szkopom odechce się ciągłej walki. – Z majestatyczną miną patrzył na niego z ożywionym zainteresowaniem, najwyraźniej chcąc uciąć pogawędkę.

Leonard nie wiedział nawet, co odpowiedzieć. Chyba młodzik chciał usłyszeć jakieś pocieszenie, zapewnienie, że lada dzień wojska niemieckie się wycofają, że przybędzie pomoc z innego kraju, ale kto mógł to wiedzieć? Spróbował się tylko lekko uśmiechnąć, lecz wyszedł z tego nikły grymas.

Miejmy nadzieję – odparł zdawkowo, wzdychając, zerkając na swe ramię, na którym od pewnego czasu nie było biało-czerwonej opaski.

Zapadła cisza. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję, zbyt przytłoczony samotnością oraz odrażającym widokiem chorej dziewczyny sprzed kilku chwil. Natomiast młody przyglądał mu się z taką nadzwyczajnie niebywałą wnikliwością, jakby pierwszy raz zobaczył w smutnym człowieku coś ekscytującego. Kiedy Leonard powoli wstawał, by odejść, tamten złapał go za rękę.

Przepraszam... Mógłby pan coś dla mnie zrobić? – odważył się zapytać.

Powstaniec odwrócił głowę ku niemu.

Co takiego?

Może pan odnaleźć mojego starszego brata, Czesława Nidzińskiego, pseudonim „Wąż”? Jest z batalionu „Miotła”. Nie mam jego zdjęcia przy sobie, ale może go pan rozpoznać po niskim wzroście i rudych, kręconych włosach. Straciłem z nim kontakt tydzień temu i martwię się o niego... Jest starszy ode mnie, mieszkałem z nim. Ostatni raz widziano go na Woli, na Górczewskiej pięćdziesiąt dwa. Jeśli pan go znajdzie, proszę powiedzieć, że szukam go ja, Bogusław i żeby mnie odwiedził.

Po obliczu starszego mężczyzny przemknęło lekkie zdziwienie. Nie mógł odmówić. Do jego obowiązków należały różne rzeczy, w tym może również i pomoc w znalezieniu drugiej osoby. Przypomniało mu się, że od piątego sierpnia Niemcy rozstrzeliwali właśnie na tej ulicy kilkanaście osób, egzekucje ponoć trwały cały dzień. Rzeź na Woli była doprawdy nie do wyobrażenia... Wolał nie wspominać o tym, nie straszyć niepotrzebnie, skoro nie wiadomo, gdzie podziewał się ów Czesław.

No dobrze, pomogę”, pomyślał najpierw, a później zaczęły go dręczyć inne refleksje.

Tylko to imię...

Czesława...

Natychmiast zamknął oczy, zwieszając nieco głowę na ramieniu, sposępniał na myśl o swoich przyjaciołach. Dlaczego Janek wtedy zbliżył się do więzienia, wiedząc, że tam stacjonują Szkopi? Chciał sprawdzić teren, owszem, ale przecież... Już nieważne. Oboje, z Czesławą, nie żyli. Leonard dowiedział się tego od ludzi, którzy uwolnili żywych więźniów. Podobno Niemcy jeszcze nie zdążyli ich zakopać. Czyli pomoc przyszła za późno, za późno o parę sekund, minut, może pół godziny... Żal mu było również Genowefy Prągiel, która popełniła samobójstwo na ich oczach. Naprawdę dzielnie znosiła trud przez te wiele dni, ale nie wytrzymała. Wojna ją podniszczyła, a śmierć bliskich ją radykalnie załamała. Niepojęte jest ludzkie życie wypełnione negatywnymi uczuciami...

Leonard przyłożył dłonie do swych szorstkich, pokrytych gęstym zarostem policzków, próbując wymazać z siebie przygnębienie. Nie miał jak i kiedy się golić.

To nie był czas na melancholie. Trzeba było teraz pomóc żywym. Otworzył ślimaczo oczy i spojrzał na młodzieńca pełnego wiary.

W porządku. Poszukam. Jeśli go znajdę, przyprowadzę tutaj. Ale... Nie liczyłbym na cud. Wie pan, jaka trudna jest sytuacja – powiedział z dostojnością, nie siląc się na złudny optymizm ani nawet na cień uśmiechu.

Dziękuję – szepnął tamten, a na jego twarzy odmalowała się ulga.

Leonard wstał, obdarzając go ostatnim, ponurym spojrzeniem, a następnie opuścił szpital. Rozglądał się z czujnością.


Wiara w zwycięstwo momentalnie spadła, gdy trzydziestoletni Czesław Nidziński, jako powstaniec dzień w dzień przemierzał niezliczone pętle ulic, by dostarczyć przekazane mu wiadomości. Widział bombardowania, konających ludzi, rozpaczliwie błagających o ratunek. Obok jego głowy często przelatywały pociski. Od nagrzanego powietrza, drapiącego w gardle kurzu oraz oszałamiającego huku wystrzałów i wybuchów kręciło mu się w głowie. Czasem zdawało mu się, iż to tylko dziwny, surrealistyczny sen. Ale to była rzeczywistość. Przekonał się o tym, gdy zbiegając po schodach z trzeciego piętra kamienicy, poczuł niepokojące trzęsienie ziemi. Początkowo delikatne, dlatego zignorował je, stwierdziwszy, że to głowa płata figle od zmęczenia. Kilka sekund później nastąpił ogłuszający hałas. Mężczyzna upadł na ziemię i automatycznie schronił głowę, zaciskając oczy i błagając w duszy, by chaos, który właśnie się rozpętał, jak najszybciej przeminął. Leżąc tak na brudnej posadzce, miał wrażenie, że spędził tam całe życie. A jednak to były tylko sekundy. Znieruchomiał, bacznie nasłuchując.

Dopiero grupka ludzi biegnąca z górnych pięter wróciła mu przytomność. Tłum ludzi, głównie młodych, było wśród nich kilkoro dzieci, nawet niemowlę, a także para staruszków, niektórzy płakali, inni wydawali rozkazy, ktoś coś krzyczał.

– Na dół! Szybko, do piwnicy! – rozbrzmiewał męski, donośny głos.

Ktoś podniósł Czesława, chwytając za ramię i popychał gorączkowo. Czesław nie myślał zbyt dużo, wciąż chyba jeszcze nie oprzytomniał całkowicie, więc dał się zaprowadzić do prowizorycznego schronu, jakim była ciasna piwnica. Po kilku minutach wszyscy względnie się uspokoili, jedynie dzieci co chwila pytały rodziców, co się stało. Niemowlę płakało w ramionach matki. Ktoś powiedział, iż uderzyli w cztery mieszkania.

Czesław mętnym wzrokiem rozejrzał się po piwnicy, odgarniając sobie z czoła kosmyki rudych loczków. Kilkanaście osób stłoczonych w niewielkim, dusznym pomieszczeniu wyglądało na przerażonych. Jeden z mężczyzn ukradkiem zajadał suszoną skórkę chleba, nie dzieląc się z nikim. Tutaj nie istniało słowo „solidarność”. Cywile sami stawali się zwierzętami robiącymi wszystko, by przeżyć. Nidziński westchnął.

Kątem oka dostrzegł siedzącego pod ścianą mężczyznę, na którego obliczu wyraźnie malował się grymas bólu. Czesław szybko otaksował go spojrzeniem i zrozumiał. Nie miał niestety niczego przy sobie, żadnych leków, bandaży. Niemniej jednak podszedł prędko, chcąc się zorientować w sytuacji.

– Nic panu nie jest? – zadał pytanie, nie oczekując nawet odpowiedzi, nie wiedząc, jakiej reakcji by mógł się spodziewać.

Popatrzył na twarz mężczyzny, który cały zbladł, usta dość mocno zsiniały, na czoło wstąpiły kropelki potu. Ranny oddychał z trudem.

– Ja... nie... – wydusił pomiędzy oddechami łapanymi łapczywie.

Kilka minut wcześniej czuł, jak kula pocisku zmiażdżyła mu niemal kości, mięśnie, widział, jak tryska czerwień, zdawało mu się, że nie wytrzyma z bólu. Padł na ziemię, właściwie zemdlał z oszołomienia, jakie zawładnęło jego ciałem. Obudził się niedawno, ktoś wyjaśnił, iż jest w jednej z piwnic domów. Gdyby nie został wciągnięty do środka, już by zginął...

Teraz patrzył nieprzytomnie na prawie rówieśnika, czując, jak z każdą sekundą słabnie.

– Hm, niedobrze... – wymamrotał Nidziński, przykładając dłoń do jego czoła, które okazało się gorące.

Ciemnobrunatna plama krwi dość żwawo rozpływała się na klatce piersiowej mężczyzny, wyglądało to naprawdę poważnie. Czesław zmarszczył brwi, próbując rozeznać się, gdzie nieznajomy oberwał. Okazało się, że bardzo ucierpiał brzuch.

Nic nie pomogę, nie mam jak. Trzeba pana natychmiast zabrać do szpitala – zdecydował mądrze mężczyzna.

Leniwie chciał się podnosić, a wówczas poszkodowany resztką sił chwycił go za ramię. Nidziński znów kucnął.

J-jak się... nazywasz? – wyszeptał powstaniec, walcząc praktycznie o każdy oddech.

Czesław Nidziński – odparł natychmiastowo tamten.

T-twój brat... Bogusław cię szuka... Jest ranny w szpitalu Wolskim. Prosił... żeby cię odnaleźć, pójdź do niego... – powiedział cicho, mówienie zabierało mu sporo energii.

Czesław, nie spodziewając się takiej informacji, przyglądał się mu w zdumieniu szerzej otwartymi oczyma. Rozejrzał się nadpobudliwym wzrokiem po zgromadzonych, jakby szukał wśród nich swego siedemnastoletniego braciszka.

Kazałem mu zostać w domu, a on uparty chce walczyć! Toż to przecież jeszcze dzieciak...! – zaczął mówić poddenerwowany ze zmartwienia i od razu przerwał, zwróciwszy spojrzenie z powrotem na rannego.

Chciał dopytać o szczegóły, jak się czuje Boguś, lecz to, co ujrzał, wprawiło go w subtelną płochliwość. Twarz powstańca momentalnie zastygła. Czesław Nidziński w nadziei przybliżył ucho do jego klatki piersiowej, a następnie po chwili odsunął się, opuścił bezradnie ramiona oraz głowę.

Niestety.

Leonard Furczak „Trzmiel” zmarł.



Nie widzą otwarte oczy, nie słyszą płaczu uszy,

nie ma już duszy.

Lód można stopić. Nie rozgrzeję Ciebie.

Czy jest Ci lepiej w niebie?

Nie ma życia w Tobie.

Można stanąć przy Twym grobie.

Zostały oczy matowe, uszy niesłyszące.

Lamenty bliskich zawodzące.

Nieruchome jakby lodem zmrożone ręce.

Nie cierpisz już po tej męce.

Znikło Twe ciepło całe.

I zostały wspomnienia niemałe.

Twoja twarz poszarzała, zamknęły się oczy.

Ciemność dokoła mroczy.

Opadły sztywne dłonie.

Nadzieja już nie płonie.

Twoje żywe serce przestało tętnić.

Należy Cię teraz upamiętnić.

Trzeba wierzyć, że będzie Ci lepiej tam w raju,

aniżeli w naszym polskim kraju.



Kilkanaście lat później

W maju tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku Edmund przeprowadził się do podwarszawskiej wioski na stałe. Został księdzem w tutejszej malutkiej parafii. Nie widział dla siebie lepszych perspektyw. Przede wszystkim tęsknił za spokojem i ciszą, którą tutaj mógł otrzymać. Musiał odpocząć, dojść do siebie. Zapomnieć o trudnych czasach, o tym „więzieniu”, czyli domu na placu Chrobrego na Woli... Zaprzyjaźnił się z życzliwym małżeństwem. Z początku niechętnie do nich podchodził, ale wreszcie uświadomił sobie, że to faktycznie dobrzy ludzie. Opowiadali o sobie, o tym, że ich syn zginął już na początku wojny z powodu bombardowania we wrześniu w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym.

Prowadził w miarę spokojne życie, niemniej jednak złe wspomnienia wciąż gnieździły mu się w umyśle. W końcu, za namową małżeństwa opowiedział otwarcie o swoich dramatycznych przeżyciach, które spisano.

W czasie Powstania Warszawskiego urzędowali na placu Chrobrego na Woli Niemcy, którzy zajęli wolny, duży dom, z którego wypędzono Polaków. Torturowali tam w bezwzględny sposób niewinnych ludzi. Ponoć te znęcania się i przesłuchiwania były potworne, poprzez bicie, groźby wymuszano cenne informacje. Przebywał też ksiądz Edmund Żuraw, który został uwolniony wraz z innymi więźniami przez powstańców. To był prawdziwy cud Boży, jak sam później powiedział.

Początkowo mieszkał u sióstr zakonnych, które pomagały wrócić do zdrowia. Czuł się już lepiej pod względem fizycznym, ale psychika naprawdę się wykruszała. Wizja, że musiał zacząć żyć od nowa, odrobinkę dodawała mu nadziei.

Przez chwilę zwątpił w Boga. Dlaczego pozwolił na ludzkie cierpienie, na tysiące niewinnych śmierci i gwałtów, na niszczenie miasta?

Po chwili zrozumiał, że to nie jest Jego wina.

To człowiek człowiekowi zgotował tak okrutny los. Bóg dał rozum, którym człowiek powinien mądrze się posługiwać, wiedzieć, co robić, być świadomym swego zachowania i odpowiedzialnym za swe czyny.

Kapłan tylko raz postanowił odwiedzić to smętne miejsce. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku wybrał się na dłuższy spacer, a kiedy dotarł na plac Chrobrego, jego uwagę przykuła nie willa o ponurej historii, a coś innego...

Najwyraźniej zawahał się, czy wejść do środka. Obawiał się, że jego organizm może nie wytrzymać kolejnej dawki ewentualnego strachu, tym bardziej, iż był pięćdziesięcioczteroletnim człowiekiem po traumatycznych przejściach, pamiętającym, co to jest trwoga. Wziął głęboki wdech, postanawiając sobie, iż zajrzy tylko na chwilkę, i pierwszy i ostatni raz. Do willi zaglądać nie zamierzał, acz tego drugiego miejsca nie widział nigdy wcześniej.

Fasadzie bliżej było do najzwyklejszego budynku mieszkalnego niż teatru. Jedynie zepsuty neon informował o tym, co kiedyś znajdowało się w środku. „Kino Kosmos”. Żuraw podszedł do głównego, niepozornego wejścia do kamienicy. Nacisnął na mosiężną klamkę i wszedł do środka.

Już w wejściu dało się czuć ewidentny chłód oraz drażniący nozdrza zapach stęchlizny i kurzu. Czas bez wątpienia brał czynny udział przy destrukcji tego miejsca. Na dużym korytarzu słychać było wyłącznie echo odbijające się od obdrapanych z farby ścian. Edmund skierował się na prawo i wszedł do głównej sali.

Kilka wysłużonych, okurzonych rzędów foteli osowiale zapraszało, by zająć w nich miejsce. Scena chociaż niewielka, z pewnością gościła na sobie wielu zdolnych aktorów. Jej także czas nie oszczędził i bynajmniej nie zamierzał tego robić. O ścianę stał oparty plakat frasobliwie przypominający o potrzebie rozrywki, bez względu na czasy. Mężczyźnie wydawało się, iż stare, skrzypiące przy każdym kroku deski sceniczne wciąż pachniały woskiem do pielęgnacji podłóg, ale to było tylko złudzenie. Ciężkie chmary kurzu, niczym goście honorowi, rozsiadły się z wygodą na wyściełanych fotelach, oczekując w spokoju zakończenia przerwy pomiędzy aktami. Złuszczająca się kolejno warstwa po warstwie kolorowa farba obdzierała pomieszczenie ze wszystkich jego sekretów. Niegdyś punkt towarzyskich spotkań, aktualnie stanął w miejscu, jakby główny operator po prostu zatrzymał nagrywanie. Wśród pustych dziś murów nadal wyczuwało się klimat minionej epoki. Wielowątkowe historie bohaterów sprzed lat już dawno wydarły się poza granice sceny bądź ekranu.

Przez wybite okno nieśmiało zerkało słońce, jakby nie chciało widzom zakłócać seansu. Każdego ranka powoli wstawało i zaglądało do środka, mając nadzieję na to, by załapać się na darmowy seans życia. Każdego wieczoru z zawodem chowało się za drzewami, wciąż mając nadzieję, że aktorzy po prostu udali się na przerwę.

Potężny projektor, którego nie był w stanie zniszczyć nawet czas, wdzięczył się z daleka, nadal chętny, gotowy, by opowiadać, bawić, wywołać wzruszenie, zwyczajnie pokazać lepszy świat. Wystarczyłoby tylko wcisnąć „play” oraz pozwolić historii płynąć dalej...

Edmund z ciekawością zajrzał do pomieszczenia technicznego, gdzie znajdowały się zamierzchłe, metalowe projektory, z których powyjmowane zostały wszystkie części. Bez wątpienia żaden film nie zostanie wyświetlony. Pocięta tkanina projekcyjna, na której została pokazana niejedna fabuła, przy mocniejszym podmuchu wiatru poruszała się, wywołując na rękach Edmunda gęsią skórkę. Ksiądz głośno przełknął ślinę i wrócił z powrotem na główną, dużą salę.

Wciąż można było poczuć magiczny klimat kina, a w głowie wyobrazić sobie wchodzących ludzi, aby obejrzeć sztukę czy film, umilić sobie czas. Zaskakujące było, jak miejsce, które kiedyś tętniło życiem, potrafiło zostać zapomniane. Przemieniło się w relikt przeszłości, gdzie zamiast gwaru i śmiechów słychać było ciszę przerywaną świstem wiatru albo bębnieniem deszczu.

Kapłan przeniósł uważne spojrzenie na schody, gdzie każdy stopień utrzymywał na sobie ciężar wspomnień. Pomyślał mimo woli, iż krwawą ręką wypisano na ścianach historie tych, którzy w kilku lat między dwiema światowymi tragediami, próbowali zaznać chociaż odrobinę normalności. Konkretnie miał na myśli międzywojnie.

Westchnął głośno, po czym usiadł w drugim rzędzie. Zapatrzył się w scenę, usiłując nie myśleć o tym, jaka panuje tu pustka. Zamknął oczy, a kiedy po chwili je otworzył, ujrzał... na ekranie żywy obraz. Nie! To przecież niemożliwe... Wyświetlono czarno-biały obraz. Doskonale znał tytuł filmu, którego premiera odbyła się już podczas wojny. To cud, iż niemiecki okupant pozwolił na to!

– „Ja tu rządzę...” – wyszeptał Edmund z niedowierzaniem, otworzywszy szeroko oczy z wielkiego zdumienia.

W osłupieniu obserwował fabułę rozgrywającą się na ekranie, na którym z klarownością widniał tykający zegar, rozbrzmiała spokojna, dźwięczna muzyka przypominająca usypiającą kołysankę. Po chwili obraz zmienił się i pojawiła się piękna blondynka siedząca przy stole. Ina Benita cudnie zaczęła śpiewać:


Abecadło z pieca spadło

Trzeba je pozbierać znów
I z literek stworzyć szereg

Pięknych i radosnych słów


Liter jest dwadzieścia cztery

Każda się inaczej zwie
Złóż literę do litery,

Złożysz z liter szczęście swe



A potem nadeszła kolej na Zbyszka Rakowieckiego:


I, U, O
Na świecie mało kto
U, O, A
Tak lubi cię, jak ja

O, A, E
Wyczytaj myśli me
Y, Ę, Ą
Z tych liter, które brzmią

A, B, C, D, E, F, G
H, I, J, K, L, Ł, M, N, O, P
R, S, T, U, W, Y, Z
Ot, i cały alfabet

I, U, O
I teraz wiesz już, co
O, U, I
Po nocach mi się śni


        Razem powtarzali te same słowa, tworząc zgrany duet. Kiedy skończyli, obraz ponownie się przemienił, nastąpiła kolejna scenka. Zbigniew, klęcząc, mył podłogę, a obok siedział na krześle inny, równie znany przed wojną aktor, Stanisław Sielański czytający coś z kartki. Choć w komediach grywał zwykle drugoplanowe role, zawsze był charakterystyczny i potrafił każdego rozśmieszyć swoimi tekstami, zachowaniem, mimiką oblicza. Natomiast Rakowiecki był początkującym, dobrze się zapowiadającym aktorem o promiennym, zaraźliwym uśmiechu.#1 Patrząc na nich, Edmunda nieoczekiwanie ogarnęła tkliwa melancholia.

    „Szkoda, że losy tak się potoczyły... Rakowieckiego rozstrzelano piątego dnia powstania warszawskiego, Sielański po wojnie ponoć zmarł za granicą w zapomnieniu, a z Benitą nie wiadomo, co się stało, czy jeszcze ona żyje... Gdyby nie wojna, na pewno świat wyglądałby inaczej...”, pomyślał z gorzkim przygnębieniem i potarł dłońmi ramiona, jak gdyby raptem zrobiło mu się chłodno.

    Z trudem przełknął ślinę. Przymknął powieki, nie chcąc oddać się całkowitemu wzruszeniu. Smutek dosadnie osaczył jego duszę. Gdy mężczyzna znów otworzył oczy, ekran był czarny.

    „A więc to chyba mi się tylko przewidziało…”.

    Odetchnął głęboko i, wpatrując się w ekran, postanowił uczynić małą, dobrą rzecz dla zmarłych aktorów, Zbyszka Rakowieckiego i Stasia Sielańskiego; byli utalentowanymi aktorami, mieli jeszcze całą przyszłość przed sobą...

    „Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen”, zmówił w myślach oraz się przeżegnał.

    Wstał z fotela. Odwrócił się na pięcie, a po chwili jego nogi już zrobiły w tył zwrot. Wyszedł z kina i zaczął iść, nie oglądając się za siebie. Gdy w końcu oddalił się od tej grobowej okolicy, stanął na chodniku i oparł się plecami o ścianę jednego ze sklepów. Musiał uspokoić swoje serce, które ni stąd ni zowąd galopowało z powodu szybkiego marszu.

 


Teraźniejszość

W Internecie do dziś były wiadomości, z których wynikało, iż w tym właśnie samotnym, starym domu na warszawskim placu Bolesława Chrobrego na Woli, którego nazwa nadal istnieje, zamordowano kilkanaście osób, w tym Powstańców Warszawskich. Wymieniono nazwiska, wśród których byli Jan Lukrowski pseudonim „Fiolet” oraz Czesława Grembecka.

Na pierwszy rzut oka dostrzec można było budynek prezentujący się w całkiem niezłym stanie, aczkolwiek kiedy człowiek skupił wzrok, ukazały się rozbite okna sugerujące, że w tym domostwie od dawna nikt nie mieszkał. Wszechobecna roślinność zdawała się grać pierwsze skrzypce, zdecydowanie domagając się ręki ogrodnika. Wewnątrz czas jakby się zatrzymał, o czym świadczyły wszędobylski kurz, cisza, brak mebli. Mijające piękno uwydatniały nieco obdrapane ściany i sufity, z których odłaziła farba. Czyżby ta dziwna pustka w pomieszczeniach powstała przez plądrowanie i częste odwiedziny okolicznych mieszkańców, czy to popularne wśród młodzieży miejsce do libacji, czy też budynek został opuszczony przez zamieszkałą tu wcześniej rodzinę? W jednym z pokoi pająki uwiły imponujące sieci, jasno dając do zrozumienia, że to one teraz są prawowitymi właścicielami. Prędzej czy później natura upomni się o swoje prawa i obróci osieroconą rezydencję w ruinę. Postępujące zaniedbanie wprawiało w nostalgię, przypominało o nieuniknionym przemijaniu kruchego, ludzkiego życia. Na początku pytano: „może nie wszystko stracone i jest jeszcze nadzieja, że ktoś zauważy willę i przywróci jej dawny blask, może znów stanie się wspaniała jak dawniej?”. Retoryczne pytania nigdy nie doczekały się odpowiedzi, bowiem dom do dziś stał wymarły.

Chodziły słuchy, iż podobno straszą duchy krążące codziennie po wnętrzu i niemogące zaznać spokoju. Kilkoro odważnych nastolatków kiedyś się tam zapuściło i prędko uciekło pełnych wielkiego przerażenia. Relacjonowali później z rozemocjonowaniem, że słyszeli rozpaczliwe nawoływania o pomoc oraz krzyki, widzieli dwoje młodych ludzi leżących na ziemi we własnej krwi, a także czerwień na ścianach i podłogach pokojów.

Nikt już więcej nie odważył się tam zajrzeć nawet na chwilę. Ludzie, świadomi autentycznej historii, omijali tę willę z daleka.


#1 Z. Rakowiecki, S. Sielański i I. Benita to prawdziwe postacie. Grali razem w filmie „Ja tu rządzę!” z 1939 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]