5.08.2021

Rozdział dwudziesty drugi

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dwudziesty drugi



3 wrzesień 1944 r.

Zaczęła płakać; zsunęła się z moich kolan i płakała, leżąc na podłodze; i nigdy przedtem ani potem nie słyszałem już takiego płaczu. Tak płakaliby chyba tylko umarli, którym przyszłoby zmartwychwstać i żyć po raz drugi”.#1

Panował wszechogarniający smutek. Coraz bardziej stawało się jasne, iż Powstanie swoich celów nie zdobędzie. Brakowało już wszystkiego. Wody, żywności, leków, broni, amunicji. Musiano żywić się rzeczami, które niejednego by obrzydziły. Kotletami mielonymi z kota, suszonymi skórkami chleba z cebulką, gulaszem z koziej głowy, kakao ssane z cukrem, zupą z rozgotowanej kaszy z dużą ilością gąsieniczek... Głód był potwornym uczuciem. Ludzie gotowy byli zjeść wszystko, byle zapełnić pusty żołądek.

O dwudziestej wieczorem Czesława Grembecka została wezwana wraz z Genowefą Prągiel, aby pomóc pozostałym sanitariuszkom. Weszła do środka, a wtedy uderzył ją obrzydły, namolny zapach niegojących się ran i rozkładającego się ciała. Zmieniła najpierw opatrunki kilku rannym, którzy jęczeli, niemal wyjąc z cierpienia. Czuła, że jej uszy już nie mogą wytrzymywać tych odgłosów, kończyła jej się odwaga i cierpliwość, natomiast na ich miejsce wstępują zmęczenie i chęć zaznania spokoju, faktycznego, dłuższego.

Powiedz mi, Boże, kiedy to piekło się wreszcie skończy...”.

W końcu podeszła z koleżanką do łóżka upragnionego pacjenta. Widząc zmęczoną, ale trzeźwą twarz Józefa, wstąpiła w nią ulga.

Dobry wieczór. Jak się pan teraz czuje? – zapytała zatroskanym, aksamitnym głosem Genowefa.

Słabo – szepnął, spoglądając na nią bardzo mizernym wzrokiem, ledwie poruszając wargami.

Operacja się udała. Teraz czas pomoże panu wyzdrowieć – oznajmiła relaksacyjnie ta sama sanitariuszka, co kilka dni temu miała nocny dyżur.

Teraz akurat przechodziła tędy i usłyszała rozmowę, więc przystanęła.

Udało wam się wyjąć kulę? – zagadnęła Czesława, zerkając na nią.

Tak. Było ciężko, ale zabieg zakończył się sukcesem. Teraz zmieńcie mu opatrunek. – Popatrzyła na Józefa i spytała: – Czy nadal pana boli?

Z każdym dniem jakby mniej. – Jego głos przypominał cichutki szmerek.

Widzi pan. – Posłała mu krzepiący uśmiech i pomknęła przed siebie.

Czesława odwróciła się do rannego. Spostrzegła na czole Józefa krople potu. Udała się do apteczki, wyjęła z niej duży, biały gazik z zaopatrzenia, które dostarczono godzinę temu, a potem poszła migiem zamoczyć gazę w wodzie. Wróciła z wilgotnym opatrunkiem, usiadła na brzegu łóżka i ostrożnie nałożyła ją na czoło mężczyzny.

Czując na swojej skórze balsamiczny chłód, spojrzał na nią z wdzięcznością. Potem wraz z „Aksamitką” pomogły mu podnieść się do pozycji siedzącej, zdjęły koszulę, ściągnęły bandaż oraz przyjrzały się ranie, która wciąż kiepsko wyglądała, sączyła się z niej żywa krew.

Solidnie pan oberwał – skomentowała Genowefa ze współczuciem, jej dolna warga zadrżała; chyba nie przywykła do takich pesymistycznych okoliczności, choć już powinna.

Widocznie tak miało być – wyszeptał ze skruchą.

W milczeniu przetarła świeżym gazikiem otwartą ranę, a Józef syczał z bólu, zaciskając szczękę. Później z pomocą Czesławy przykleiła dużą gazę na ranę i owinęła delikatnie nowym bandażem brzuch. Nachyliła się nad siedzącym mężczyzną i przyłożyła ucho do jego piersi, nasłuchując pilnie. Jego oddech był równomierny i absolutnie nic nie sygnalizowało, by miało się coś zadziać.

No dobrze. Pana stan jest opanowany.

Pomogły mu położyć się z powrotem, na co zareagował wykrzywieniem twarzy i dwoma cichymi stęknięciami.

Pocieszcie mnie, proszę. Nie... nie zostawiajcie mnie samego... – W jego głosie brzmiało błaganie, dawało się słyszeć smutek.

Jego szlachecka, ogolona twarz z lekko zapadniętymi policzkami była blada. Oczy opieszale traciły ikrę. Złapał mocno Genowefę za rękę, wbijając w jej nadgarstek paznokcie. Może zdawał sobie sprawę z tego, iż umierał, a jego dni bądź godziny były policzone? Nie sposób mu było odmówić.

Obie dziewczyny przysiadły na jego łóżku, jedna z jednej strony, druga z drugiej. Czesława wytarła mu pot z czoła. Ten przystojny mężczyzna o silnej, krzepkiej budowie ciała, cierpiał, pomimo otrzymanego zastrzyku. Było jej przykro, iż nie można mu było więcej pomóc.

Odmówmy razem „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Za pana i za tych, którzy nie doczekali dzisiejszego dnia – oznajmiła Czesława, która pomimo młodego wieku, zawsze była mocno wierząca, miłosierna i pochodziła z religijnej rodziny, natomiast swoimi szczerymi modlitwami wspierała przyjaciół w oddziale.

Niestety, ta religijna rodzina uciekła, zostawiając krewną samą na pastwę losu...

Zdawało się, iż na obliczu mężczyzny wykwitło lekkie zdziwienie pomieszane z krztą wstydu, niecnego, w jego mniemaniu.

Ale ja... rzadko się modlę. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz byłem w kościele – odparł i odwrócił wzrok, nie chcąc patrzeć na dziewczyny, by nie zauważyły jego konsternacji.

Ale jest pan wierzący?

Naturalnie. Tylko... straciłem kontakt z Bogiem. Odwróciłem się od niego. – Te słowa opornie przeszły mu przez usta.

Nic nie szkodzi. Bóg nie jest zły, że pan chwilowo o nim zapomniał – zapewniła ciepłym głosem, obdarzając mężczyznę półuśmiechem.

Skąd pani może to wiedzieć? – Zaskoczony wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, upodobniając się do wylęknionego stworzenia, zupełnie niesamodzielnego.

Po prostu wiem. Pamięta pan słowa modlitwy?

Tak.

W jego pobliżu nikogo nie było. Leżał tutaj samotnie. Dziewczyna obok została niedawno przeniesiona do innego szpitala, a łóżka z rannymi były poustawiane kilka metrów dalej, więc, mając nieco prywatności, mogli w spokoju odmówić modlitwę.

Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię Twoje... – Wspólnie zaczęli mówić cicho, z czego głos Józefa był najcichszy.

Odmówili wspólnie dwie modlitwy.

Chciałbym teraz sam powiedzieć jeszcze raz... – szepnął po dłuższej chwili, spoglądając z prośbą na sanitariuszki.

Proszę bardzo – zgodziły się.

Milczał, zbierając w sobie zapał, jaki mu został. Zaczerpnął powietrza, po czym zaczął mówić czystym, lecz cichym, dobrze słyszalnym głosem:

Pod... pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko, naszymi prośbami

racz... racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od... od wszelakich złych przygód... racz nas zawsze wybawiać, Panno... Panno chwalebna i błogosławiona. – W tym momencie urwał, bo przeszywający ból brzucha nie pozwalał mu na dalsze mówienie. Słowa modlitwy zagłuszały lamenty cierpiących pacjentów. – O... O Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza... Pocieszycielko nasza. Z Sy-Synem swoim nas pojednaj... Synowi swojemu nas polecaj... – Przerwał i dokończył łamiącym się tonem głosu: – swojemu Synowi nas oddawaj. Amen. Zapadła długa cisza, aż on się odezwał: – Chce mi się pić. – Patrzył prosto w oczy Czesławie żebrzącym wzrokiem, pod którym serce miękło.

Zaraz coś znajdę. – I Czesława wstała.

Zaczęła szukać choćby odrobiny wody. Kiedy jej tu nie znalazła, wyszła ze szpitala. Promienie słoneczne padały jej na twarz, toteż zmrużyła oczy. Ruszyła do obozu obok, gdzie urzędowali Janek i Leonard wraz z innym batalionem. Tam prędko otrzymała szklankę wody. Brudnej dającej się jako tako wypić. Ale zawsze wody, która była na wagę złota. Dziewczyna powróciła do szpitala i już po paru sekundach stanęła przy łóżku chorego.

Może pan usiąść? – zapytała.

Nie.

– „Aksamitko”, pomóż mi.

Genowefa nachyliła się nad nim, chwyciła delikatnie za głowę i uniosła jego ciało na tyle, aby Czesława mogła go z rozwagą napoić. Pił bardzo spragniony, czując, iż to przynosi ulgę jemu wysuszonemu gardłu.

Powoli, powoli – ostrzegła go, a on posłusznie zwolnił tempo.

Gdy wypił, odetchnął krótko, ale głęboko. Skinął głową w podzięce, a Czesława odstawiła pustą szklankę na malutki stolik. „Aksamitka” ponownie ułożyła wygodnie głowę mężczyzny na miękkiej, szarawej z brudu poduszce. Po chwili do dużej sali wypełnionej kilkudziesięcioma ludźmi wpadł lekarz.

Potrzebuję sanitariuszki! Trzeba natychmiast zrobić operację czaszki! – krzyknął, rozrywając trwający spokój.

Genowefa jako pierwsza się zgłosiła. Popędziła do niego i oboje gdzieś znikli w głębi szpitala. Tamci zostali sami. Popatrzył na nią.

Chciałbym coś pani powiedzieć, Czesławo... – zaczął znów cicho, zdejmując z czoła gazę i dając ją dziewczynie do ręki.

Niech się pan nie przemęcza. Powinien pan się teraz przespać – odpowiedziała z jowialnością, mieląc zużytą gazę, a potem, nie wiedząc dlaczego, zaczęła wolną dłonią czule głaskać jego ciemne włosy przyprószone siwizną.

Zapewne jego poruszające zachowanie przyczyniło się do tego, iż musiała go w jakiś sposób dotknąć, mimo że byli sobie obcy.

Chciałbym powiedzieć, że dziś rano... pomyślałem sobie o czymś ważnym. Bardzo ważnym. – Starał się, by jego głos brzmiał zwyczajnie tak jak zawsze i nawet nieźle mu to wychodziło, jak gdyby za pomocą modlitw zaczynało mu powracać zdrowie.

Pomyślała, że tylko czekał na tę chwilę, aż zostaną w końcu sami i powie jej to, co miał w planach. Rozejrzała się dyskretnie. Ludzie ich nie słyszeli. Sanitariuszki co rusz udzielały pomocy rannym, którzy byli zbyt zajęci umieraniem i swoim bólem, by cokolwiek z rozmowy innych mogło do nich dotrzeć. Usiadła ponownie na brzegu łóżka, a następnie pochyliła się lekko nad Józefem. Nie miała pojęcia, co chciał jej przekazać, niemniej jednak domyślała się, iż chodziło o coś ważnego.

Słucham pana – powiedziała bardzo cicho w gotowości.

Teraz, patrząc na niego z bliska, wydawało jej się, iż jego gładkie oblicze nabrało rumieńców i męskich rysów, a oczy na nowo błyszczały, powróciła w nich dawna energia. Już otworzył wargi, kiedy go wyprzedziła, pytając automatycznie:

Lepiej się pan czuje?

Jestem jeszcze słaby, odczuwam ranę, ale ból trochę przeszedł. – Uśmiechnął się, tym razem trochę szerzej, a wówczas zmarszczki wokół oczu ewidentnie się pogłębiły.

Nadal leżał, nie chcąc unosić się do siedzącej pozycji, by nie nadwyrężać organizmu. Faktycznie, chyba stopniowo dochodził do siebie. To było niesamowite zjawisko i jedynym racjonalnym wytłumaczeniem, jakie cisnęło się na usta, była chyba tylko modlitwa. Cóż, nie wierzyłam w cuda, ale skoro Janek dwa razy przeżył, to wszystko jest już możliwe, pomyślała z nutą optymizmu.

Przepraszam. Musiałam spytać. – Chrząknęła nieśmiało. – Słucham pana – powtórzyła, zamieniając się w słuch.

No więc... jeśli pani kiedykolwiek się zakocha i wyjdzie za mąż... proszę nie popełniać mojego błędu, który zaważył na całym moim życiu. Domyślam się, czuję, że pani jest dobrą osobą, ale wolę ostrzec. Ja byłem egoistą i materialistą. Zamkniętym w sobie człowiekiem. I co mi z tego przyszło... Na moich oczach umarła kobieta, której nigdy nie kochałem, a którą mogłem pokochać... Byłem zbyt zaślepiony sobą i swoją fabryką, by dostrzec uczucia swojej żony. Chciałem, żeby urodziła mi syna, nic więcej. Byłem dla niej uprzejmy, ale nie kochałem jej. Żonę wywieziono do Auschwitz rok temu i ślad po niej zaginął... – wypowiadał każde słowo płynnie i z opanowaniem, bo czuł się naprawdę dobrze.

Panie Józefie... – zaczęła zaskoczona Czesława, nie spuszczając oczu z jego twarzy, w ogóle nie była przygotowana na takie intymne wyznanie.

Egoizm i materializm przynoszą zgubę i ja tego doświadczyłem na własnej skórze. Nie chcę, by ktoś powielał moje zachowanie... Najważniejsze są dwie wartości, jak mówiłem pani wcześniej... Miłość i dobroć. – Jego wargi wiotko uniosły się i uformowały w nostalgicznym uśmiechu pozbawionym wszelkiej radości.

Przełknęła ślinę ze zdziwieniem.

Panie Józefie, ja nie wiem, co powiedzieć...

Kontynuował, jakby bynajmniej jej nie słyszał:

Pamiętam... Och, doskonale pamiętam, jak miałem trzynaście lat. Wtenczas przeprowadziliśmy się do nowego domu w podwarszawskiej wsi. Matka zawołała do mnie wesoło: „Widzisz, Józiu?”, zapytała, pokazując palcem na zniszczony ogród, którego właścicielami właśnie się staliśmy. Nie tylko ogrodu, bo i domu. Mimo zaniedbania wydawało mi się tu naprawdę pięknie i w tamtej chwili miałem w sobie dość dużo entuzjazmu. Nie miał on jednak długo mi towarzyszyć. Takie życie... „Tutaj będzie stał drewniany stół i krzesła, będziemy jeść razem śniadania każdego ranka”, mówiła, przechadzając się po swojej działce. Zatrzymała się między jednym a drugim drzewem. Nie znałem się na nich, więc ich nazwy nie wypowiem. „A tutaj rozkażę zrobić ładną altanę, byśmy latem mogli sobie przesiadywać. Dla ciebie, Józiu. Pamiętasz, jak było w Poznaniu? Będzie nam tutaj dobrze, syneczku”. Spojrzałem na mamę, mrugając zmęczony. „To miło, ale... tutaj nie jest Poznań”, powiedziałem cicho, stęskniony za poprzednim miastem i udałem się w stronę schodków, które prowadziły prosto do domu. Na piętrze czekało na mnie jeszcze sporo pracy, w związku z rozpakowywaniem i urządzaniem swojego nowego pokoju. Usiadłem na skrzypiącym łóżku, zdejmując kapelusz ze swojej idealnie ułożonej fryzury. Westchnąłem, wracając wspomnieniami do wydarzeń, o których słyszałem z opowieści matki. Śmierć ojca, wybuch pierwszej Wojny Światowej, życie z moją mądrą ciotką, która w młodym wieku postanowiła wyjechać za miłością i tak osiedliła się w Poznaniu. To ona opowiadała mi o tym mieście. Nawet nie wiedziałem, kiedy położyłem się i zasnąłem niczym dziecko. Znów, ten sam sen, który powracał do mnie nieustannie. Krew, strach i poczucie przemijania. To było straszne, ponownie obudziłem się zlany potem. Nie wiedziałem, skąd ten koszmar pochodził, dlaczego do mnie wracał. Podniosłem się z twardego łoża, czując, jak promienie słońca zaczynają padać na moją bladą twarz. Ten dzień musiałem jakoś dobrze spożytkować. „Muszę poznać wieś, pomyślałem z nagłym ożywieniem. Szybko ubrałem się należycie i ruszyłem. Nie tak wyobrażałem sobie wioskę... Wszyscy ludzie byli tacy smutni, przygaszeni. Okolica za to wydawała się szara i ponura. To z pewnością wina nudy, która wszędzie panowała, nic praktycznie ciekawego się nie działo. Przechadzając się po parku, rozglądałem się. Mój wzrok przykuł starszy ode mnie chłopak o ciemnych włosach, siedzący na ziemi. Gdy wybuchł płaczem, postanowiłem do niej podejść. „Przepraszam, czy pan się dobrze czuje?”, zapytałem. Uniósł załzawione oczy i wstał. „Tak bardzo mi brakuje mego brata, wyjechał kilka lat temu do Szwajcarii i do dziś wieści nie mam żadnych. Nie dostałem od niego nawet listu, by wiedzieć, że żyje”, powiedział. Smutno mi się zrobiło, wyglądał na przygnębionego, miał szeroko otwarte oczy, oddychał ciężko, jakby z nadmiaru emocji. „Na pewno wróci”, odrzekłem życzliwie, chcąc go pocieszyć. „Często pan tu chyba nie bywa. Przychodzę codziennie i jeszcze pani nie widziałem”, odezwał się po chwili, gdy mi się czujnie przyglądał – opowiadał Józef bardzo powoli, starannie dobierając słowa. Najwyraźniej potrzebował słuchacza, kogoś, z kim podzieliłby się historią swego życia. – A potem ja...

Niemalże w tym samym momencie po sali rozległ się kobiecy wrzask:

Pomocy, ja rodzę!

Zaraz wracam – wyszeptała Czesława, ale mężczyzna zmrużył lekko oczy w skupieniu.

Słucham?! – powiedział głośno, próbując przekrzyczeć kobietę.

Czesława zorientowała się, że krzyk nie milknie, że nikt chyba nie pomógł biedaczce. Sanitariuszki pewnie były w drugim pomieszczeniu na operacji.

Dokończymy tę rozmowę za chwilę! Zaraz wracam! – zawołała do Józefa.

Dobrze!

Wstała, wygładziła swoją panterkę i pobiegła w kierunku, z którego dochodził ten niemiłosierny odgłos.

Józef poczuł drobny ból w swym chorym sercu, więc z trudem przełknął ślinę, mając nadzieję, że nie nastąpi zawał, którego tak bardzo się lękał. Było to jednak tak małe, omal znikome ukłucie, iż uśmiechnął się delikatnie, drwiąc ze swoich bezpodstawnych obaw, aczkolwiek tak naprawdę panika w głowie została zasiana. To nic takiego, pocieszył się w myślach ze wzrokiem wlepionym w sufit.

Czesława zbliżyła się niezwłocznie do łóżka, na którym leżała kobieta trzymająca się za ogromny brzuch.

Dziecko rodzę! Pomocy! – pisnęła na widok sanitariuszki.

Cicho bądź, babo – kwęknął leżący obok młody powstaniec, który był w fatalnym stanie, zamiast rąk miał zabandażowane kikuty, a obrazu dopełniał plaster na nosie.

Proszę tak nie mówić. – Czesława upomniała go i spojrzała na rodzącą. – Proszę oddychać głęboko i się uspokoić. Zaraz zawołam lekarza – poleciła ze spolegliwością.

Kobieta zastosowała się do poleceń, zagryzając usta, aż zaczęła lecieć z nich strużka krwi. Dziewczyna pobiegła po lekarza, który, jak się okazało, dalej operował ciężko rannego powstańca o połamanej czaszce. Nie było nikogo, kto by mógł odebrać poród. Czesława wróciła pełna niepokoju. Nie znała się na położnictwie, ale postanowiła spróbować. Zaczerpnęła głęboko powietrza, czując, jak zaciska jej się żołądek. Przyszykowała, co trzeba, a następnie zaczęła wydawać polecenia, które pacjentka wykonywała, mając szeroko rozłożone nogi.

Proszę przeć. Zaraz... zaraz. Niech pani rozluźni mięśnie i dalej prze... O tak... – mówiła łagodnie, w pełni zachowując rozwagę.

Kątem oka dostrzegła skrzywioną twarz powstańca, który cierpliwie musiał znosić ten jazgot kaleczący uszy.

Aaaaa! Aaaa! – Kobieta po raz kolejny wzniosła cienki okrzyk niosący się echem po budynku.

Jeszcze chwilę... O... Już widzę główkę... Tak!

Już po chwili odcięła pępowinę i położyła zakrwawione niemowlę na piersi spoconej, wymęczonej kobiety, która popatrzyła wdzięcznie na dziewczynę.

Bardzo pani dziękuję – wyszeptała.

Sanitariuszka odpłaciła się lekkim uśmiechem, wycierając pot ze swego czoła.

Macie zapewnioną opiekę?

Tak. Mój mąż jest powstańcem. Jest teraz gdzieś na walkach. Mam nadzieję, że żyje. – Po wypowiedzeniu ostatniego zdania czytelnie i w lot kobieta zmarkotniała.

Proszę być dobrej myśli. – Wpatrywała się niczym urzeczona w matkę i jej kwilące dziecko.

Ktoś umiera, za chwilę ktoś inny się rodzi... Jedno życie odchodzi, drugie się pojawia...”, myślała chmurnie.

Ładny bobas. Oby tylko nie cierpiał jak ja. – Z tej krótkiej apatii wyrwało ją burknięcie powstańca z kikutami i plastrem na nosie.

Zrobię wszystko, żeby nic jej się nie stało – powiedziała czułym głosem kobieta, spoglądając na swą córeczkę, która przyssała się do jej prawego sutka, lecz bezowocnie.

To dobrze.

Za niedługo przyjdzie do pani lekarz – poinformowała ją Czesława.

Kobieta podniosła na nią głowę.

Dziękuję jeszcze raz. – W jej tęczówkach migotała serdeczność.

Czesława straciła rachubę czasu, choć podejrzewała, że całe zdarzenie trwało jakieś dwadzieścia minut. Dała kobiecie czyste szmatki, które miały za zadanie opatulić dziecko. Nie mogła je umyć, bo brakowało wody, ale na razie liczyło się, aby dziewczynka nie zmarzła. Niestety, matka z powodu niedożywienia i stresu nie posiadała pokarmu. Nie można było jej pomóc w tym momencie, więc Czesława powiadomiła lekarza o porodzie, poprosiła go, by załatwił mleko krowie, w proszku bądź skondensowane, a później poszła dalej.

Zatrzymał ją jeden z rannych chłopców. Przysiadła na moment na brzegu łóżka, cierpliwie wysłuchała brutalnej scenki z jego młodziutkiego życia. Najwidoczniej musiał się komuś wygadać, jak wszyscy. Słuchała, jak około dwunastoletnie dziecko o dojrzałym umyśle i bogatym słownictwie cudem uniknęło śmierci dwa tygodnie temu.

Do jego mieszkania wtargnęli hitlerowcy. W samą porę zdążył schować się w szafie. Niestety, całą jego rodzinę zastrzelono automatem. Liczyli zabitych, jeden orzekł, iż brakuje dzieciaka. Szukali po mieszkaniu, aczkolwiek znaleźli w kuchni worek z kaszą. Zadowoleni poszli, zapominając o brakującej osobie. Wówczas chłopiec wydostał się z kryjówki, z trudem udał się wolnymi krokami do salonu. Wszystko było zalane czerwienią, wszędzie dokoła widział rozbryzganą krew, w której brodził niczym we wodzie, nawet z sufitu ona skapywała. Jego dziadkowie, wujek i ciotka zamienili się w nierealną wystawę ludzkiej anatomii. Na widok zakrwawionych ciał i porozrzucanych nóg oraz rąk dziecko porządnie zwymiotowało. Prawdopodobnie ktoś krzyczał nieustannie, bez najmniejszej przerwy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, iż ten przeraźliwy pisk wydobywał się z jego gardła...

Czesława złożyła wyrazy współczucia chłopcu, dodała marne słowa pocieszenia, że wojna się przecież kiedyś musi skończyć. Wstała i mogła wreszcie ruszyć ku Łyżyckiemu.

Zatrzymała się na środku hali, gdyż wtargnęli Niemcy. Piski oraz błagania ludzi grzmiały w uszach. Już zaczęli kierować w ich stronę karabiny, kiedy rozległy się gromkie protesty rannych hitlerowców:

Nein! Nicht schießen! (Nie! Nie strzelać!)

Zapadła wymowna, kolosalna cisza wśród Polaków, którzy bali się nawet oddychać. Żołnierze podeszli do kolegów i zaczęli wypytywać, czy mają tu dobrą opiekę. Ci odpowiedzieli, że tak, sprawnie się nimi zajmują. Czesława nie mogła uwierzyć w ich słowa. Przecież brakowało wody, środków przeciwbólowych, niektórych narzędzi operacyjnych, wolnego miejsca dla nowych pacjentów.

Gut. Wir werden das Bataillon nicht zerstören, es ist das nächste. (Dobrze. Nie zniszczymy też batalionu, jest on obok.)

W końcu niemieccy żołnierze odwrócili się, zmierzyli przelotnym spojrzeniem przerażonych Polaków i po prostu wyszli. Po chwili wszyscy jak na komendę odetchnęli z ulgą, a kilka osób zaczęło histerycznie i głośno się śmiać, ciesząc się, że cudem uniknęli śmierci. Ci lżej ranni zaczęli rozmawiać między sobą, inni płakali z bólu albo szczęścia, jeszcze inni cicho śpiewali modlitewne pieśni.

Czesława stała jeszcze przez dłuższy moment, zaś potem wyrwała się z tego szoku, kiwając dwa razy głową na boki.

To nie może być prawda...”, przemknęło jej przez myśl.

Zdarzały się sporadyczne wyjątki Niemców, którzy nie byli zwyrodniałymi bestiami w ludzkiej skórze, których ruszało sumienie, ale niestety ginęli oni wśród gigantycznej fali sadyzmu i zła.

Idąc ociężałym krokiem w stronę łóżka, do jej świadomości dotarł fakt, iż musi solennie przeprosić starszego towarzysza za sytuację przeciągniętą w czasie. Była ciekawa, czy ma on coś jeszcze do powiedzenia. Już z daleka widziała jego sylwetkę. Pomyślała, że modlił się lub o czymś drobiazgowo rozmyślał wpatrzony w sufit. Podeszła do niego i stanęła tuż przy łóżku, na którym leżał.

Jej nadzieja przepadła bezapelacyjnie po tym, jak zobaczyła nietknięte, drętwe oblicze zdradzające jednoznaczną trwogę, zgasłe spojrzenie szeroko otwartych, brązowych oczu oraz nieruchome wargi, z których już nigdy nie wydostaną się słowa. Śmierć skutecznie wygładziła zmarszczki wokół jego oczu. Nie było na jego ciele i twarzy śladów nowej strzelaniny, od której by zginął. Rozpięła ostrożnie ostatnie guziki koszuli mężczyzny. Na bandażu widniała duża, szkarłatna plama rześkiej krwi. Czesława zapięła z powrotem guziki, wiedząc już, że się wykrwawił. Albo dostał zawału... Obie wersje były bardzo prawdopodobne.

Szkoda, że nie dokończył swojej opowieści...”.

Jej serce zaczęło trzepotać z emocji niczym ptak pragnący uwolnić się z więzów, gdy jej rozpaczliwe spojrzenie zauważyło coś wzruszającego, coś, co wstrząsało logiką umysłu i sprawiało, że stanęła jak wryta.

Jak to się stało, że ten przedmiot znalazł się właśnie u niego?

Przecież mu go nie dawała ani tym bardziej nie pokazywała. Chciała go zachować wyłącznie dla siebie, poza tym sądziła, że Józef nie był odpowiednią osobą, z którą można było się z tym dzielić, gdyż był dla niej wciąż obcym człowiekiem. Pewnie przedmiot przypadkiem upadł z kieszeni jej spodni, gdy biegła do rodzącej kobiety, a Józef go podniósł resztkami sił. Albo ktoś, kto przechodził, podniósł go i podał. To nie było już takie ważne.

Ważne było to, co teraz widziały jej oczy. Pomyślała całkowicie rozczulona, że tego widoku nie zapomni do końca swego życia, bo był wprost oszałamiający, a może nawet również magiczny.

W dużych dłoniach położonych na swoim brzuchu Józef Łyżycki trzymał coś, co przechodziło z rąk do rąk. Mały przedmiot o wielkiej, cennej sile, który pokrzepiał ludzkie myśli, dodawał wiary w lepsze jutro, oczyszczał zbolałą duszę i potrafił uzdrawiać ciało.

Różaniec.

Piękny, drewniany różaniec Michała Ignaszaka.


#1 Cytat Marek Hłasko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]