5.08.2021

Rozdział dwudziesty czwarty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział dwudziesty czwarty



4 wrzesień 1944 r.

Młodzi ludzie przez kilka godzin podążali kanałami, kierując się w stronę Woli. Mieli zamiar dotrzeć tam najpóźniej jutro z rana. Jan Lukrowski podtrzymywał słabą fizycznie Genowefę Prągiel, Czesława Gremecka szła na końcu, a Leonard Furczak torował wszystkim drogę. Przez tę ciszę Jan zatopił się w swoich rozmyślaniach...

Czasami, aby się odstresować i oderwać od szarej i niebezpiecznej rzeczywistości, chodziło się do pobliskiego teatru, niekiedy doznając zaszczytu zagrania jednej z ról w akurat wystawianej sztuce. „Lukrowski, powtórz to raz jeszcze”, rzekł właściciel teatru, który przed wojną prosperował lepiej niż niejeden w Polsce, teraz musiał zejść ze swoją działalnością do podziemia, by czasem nie podpaść nieodpowiednim repertuarem Niemcom. Za około dwa tygodnie na deskach teatru miał zostać wystawiony mickiewiczowski „Konrad Wallenrod”, a dziwnym trafem to właśnie Lukrowskiemu „Wujek”, bo tak go chłopacy nazywali, przydzielił tę rolę. „Wczuj się w tę rolę. Pokaż to rozdarcie, pokaż to, co jest dla ciebie najważniejsze”, nawoływał w kierunku Janka, natomiast on powoli uświadamiał sobie, czego mu jeszcze brakuje, by odegrać tę rolę w należyty sposób.

Nie miał specjalnego daru do aktorstwa, jednak nie o to w tym wszystkim chodziło. Zdarzały się sztuki, gdzie dobrani przypadkowo „aktorzy” byli szczególnego rodzaju katastrofą, lecz to nie było aż tak ważne. Gdy na deskach teatru wystawiano adaptacje wielkich, polskich poetów, gdy stawiano na środku sceny fortepian, i grano wypełnione tęsknotą i bólem utwory rodaków pianistów, lub gdy organizowane były kameralne wieczorki poetyckie, gdzie najpierw je czytano, a potem interpretowano ich treści, nie chodziło o to, aby widz dobrze się bawił. Tu nie było osoby, która nie poczułaby ducha walki za okupowanym państwem. W każdym budziły się uczucia patriotyczne, wielu ludzi wychodziło stąd ze łzami w oczach.

To właśnie był cel wszelkich wystąpień, a nie szczypta chwilowej rozrywki, by pośmiać się te kilka godzin, i zapomnieć o tym, co ważne już nazajutrz. Jeśli właściciel teatru nie wpadłby na ten pomysł i nie kontynuował swojego dzieła, Lukrowski nie wiedział, czy dziś ciągle stawialiby opór Niemcom. „Bądź Konradem”, orzekł zdecydowanym tonem...

Z kolei Leonard mimowolnie, by zająć czymś pustą głowę i odciąć się od ponurej ciszy, przypomniał sobie fikcyjną historyjkę niedawno wymyśloną przez siebie. Mimo swego poważnego charakteru czasem ponosiła go wyobraźnia.

Byli niezwykłą rodziną. Ojciec dziewczyny pochodził z Rosji. Był to nieco szalony naukowiec, ale wzbudzał szacunek wśród Rosjan. Matka stała na czele sabatu czarownic Nowego Orleanu. Cala rodzina mieszkała szczęśliwie w Moskwie. Jednak tego nieszczęsnego roku wezwano głowę sabatu na zebranie Konklawe. Czarownica zabrała ze sobą całą rodzinę, bo nie mogła znieść dłuższej rozłąki z bliskimi. Najpierw mieli dotrzeć pociągiem do Niemiec, a tam następnie przesiąść się na prom, który miał zabrać ich do Ameryki. Wszystko wydawało się być w porządku, ale do czasu. Dopóki nie mieli przesiadki w Warszawie... Dziewoja jak zawsze pełna życia i ciekawości postanowiła ruszyć na zwiedzanie okolicy. Wiedziała, że następny pociąg będzie dopiero za godzinę. Rodziców wraz z młodszą siostrą zostawiła na dworcu... Kiedy wróciła, doznała szoku. Nie mogła uwierzyć w to, co rozgrywało się przed jej oczyma.

Żołnierze SS znęcali się nad jej rodziną. Słyszała krzyki swojej siostrzyczki, której twarz była zalana łzami, spływającymi ciurkiem po jej policzkach. Ojciec starał się im przemówić do rozsądku. Wrogów nie obchodziło nic oprócz tego, że jego rodzina była czarnoskóra. Tylko dlatego stwierdzili, że muszą się ich pozbyć wedle rozkazu wydanego przez dowódcę.

Przerażenie ją sparaliżowało. Nie była w stanie się ruszyć. Pochwyciła jeszcze tylko spojrzenie małej, które było niemalże błagalne. Usta dziewczynki wypowiedziały bezgłośnie „uciekaj”. Starsza biła się ze swoimi myślami, nie wiedząc co zrobić.

Mogła użyć magii, żeby ich ocalić, niemniej pamiętała, jak matka zawsze ją uczyła, że nie wolno nadużywać daru dla swoich korzyści oraz do krzywdzenia innych ludzi. Czarownica trzymała się tego do końca. Pozwoliła, żeby jej rodziców postawiono pod murem i zastrzelono na oczach tysiąca widzów oraz młodszej córki, która skryła się w cieniu.

Po tym wszystkim dziewczyna już nigdy nie była taka sama. Postanowiła się zemścić na oprawcach swojej rodziny. Szkoliła się w sztuce magicznej przez długi rok, aż w końcu mogła dokonać zemsty.

Odnalazła żołnierzy SS, którzy odpowiadali za śmierć jej bliskich. Jednego po drugim zabijała w strasznych męczarniach. Łamała ich kości lub gotowała wnętrzności. Nie miała dla nich ani odrobiny litości. Kiedy w końcu sprawiedliwości stało się za dość, na jej drodze pojawił się tajemniczy człowiek. Podarował jej jabłko, które, jak twierdził pochodziło z Raju, gdzie pierwotnie mieszkali Adam i Ewa. Miało ono dać jej ochronę oraz niesamowite moce. W zamian musiała tylko zabijać na zlecenie.

Bez zastanowienia zgodziła się na wszystko i takim właśnie sposobem zawarła pakt z samym diabłem. Stała się istną maszyną do zabijania. Łowczynią z magicznymi zdolnościami, która nie miała nic do stracenia. A ludzie, którzy nie mają nic na czym, by im zależało, stają się śmiertelnym i nieobliczalnym przeciwnikiem...

Ów refleksje obu powstańców zostały raptem przerwane, w pewnym momencie wydostali się na zewnątrz, ponieważ smród był tak przenikliwy, że nie dało się dłużej tkwić pod ziemią. Na szczęście znaleźli się na ulicy, na której mieszkali krewni „Aksamitki”. Okolica była nieco zniszczona z powodu gruzów, jednak z zewnątrz nie dostrzeżono większych uszkodzeń.

Jest już późno... Może odpoczniemy chwilkę u mych rodziców? – zaproponowała Genowefa, opierając się plecami o ścianę budynku.

Trzmiel”, zaciskając usta w wąską kreskę, spojrzał na nią surowo, świdrując marsowym wzrokiem, komunikując w ten sposób, iż nie podoba mu się owa propozycja.

Nie ma czasu. Jeszcze jest widno, trzeba się pośpieszyć. Na Woli czeka na nas mój przywódca – zadecydował ostro, ściskając w dłoni swój sten.

Czesława, opierając się jedną ręką o swe biodro, wlepiła w niego ostrzegawcze spojrzenie.

Ona ma rację. Ja też chciałabym się trochę przespać. Wypoczniemy i w nocy możemy ruszać – wtrąciła dosyć nieśmiałym tonem.

Trzmiel” odwrócił się do Jana z nadzieją, że chociaż płeć męska go wesprze.

A ty jakie masz zdanie?

Hm... zgadzam się z dziewczynami – odezwał się natychmiast.

Trzmiel” westchnął, wzniósłszy oczy ku górze, jakby szukał w Bogu jakiegoś pocieszenia, następnie z lekko ironicznym uśmiechem popatrzył na przyjaciół. Ci zapamiętali ów uśmiech bardziej niż jego wszelkie zachowania.

Dobra, niech wam będzie – mruknął, poprawiając nieco zbyt prędko, nerwowo swoją zieloną czapkę, pokazując w ten sposób swoje niezadowolenie. – Chodźmy.

Czesława uśmiechnęła się z dumą do chichoczącej cicho „Aksamitki”, która, rozglądając się wkoło uważnie, poprowadziła ich w stronę kamienicy. Wszyscy weszli schodami na pierwsze piętro, po czym nastolatka ochoczo zapukała do drzwi, już nie mogąc się doczekać, aż w końcu, po kilkunastu dniach rozłąki zobaczy swych bliskich. Kiedy nikt długo nie otwierał, nacisnęła na klamkę i weszła pierwsza.

Mamo, tato, Zosiu! To ja, Genowefa! – zawołała entuzjastycznie.

Ku jej zaskoczeniu przywitała ją cisza oraz nieprzyjemny, wyrazisty odór połączony ze słodką wonią, rozłażący się w powietrzu. Weszła do salonu, w progu zamarła na widok tego, co ujrzała. Na podłodze leżała kobieta ubrana w szarą, podwiniętą do bioder sukienkę w białe kropki, z porządnie wygiętymi kończynami, jej pobladłe oblicze wykrzywione w grymasie ogromnego bólu prezentowało się szkaradnie. Gołym okiem widać było, iż padła ofiarą gwałtu, sugerowała o tym krew pomiędzy rozszerzonymi nogami i brak majtek. Obok mała dziewczynka spoczywała z rączkami wyciągniętymi ponad głowę. Spora kałuża czerwieni zdążyła już nieco pociemnieć, a więc można było powiedzieć, iż zmarły jakiś czas temu. Szafa oraz okno były otwarte na oścież, poduszki walały się na podłodze, wskazując na to, że ktoś tutaj był i czegoś usilnie szukał albo narobił bałaganu.

Genowefa momentalnie podbiegła do bliskich osób, szlochając.

Mamo! Zosiu! – krzyczała histerycznie, szarpiąc najpierw matkę, potem siostrę, jakby swoimi szybkimi ruchami chciała je przywrócić do życia.

Następnie poderwała się i pobiegła do sypialni. Tam również obraz martwego ojca przyprawił ją o gęsią skórę. Pojedyncze, ale kilka ran na piersi świadczyło o fakcie, iż został zadźgany bagnetem. Zebrało jej się na mdłości. Na miękkich nogach wróciła do salonu, kurczowo przytrzymując się ściany. Wskazała drżącą ręką w stronę otwartych drzwi do salonu i pokręciła głową, zanosząc się konwulsyjnym szlochem.

Przez moment przyjaciele wpatrywali się w zatroskaniu na tę dramatyczną scenę, aż Jan zbliżył się do koleżanki.

Genowefo... Bardzo mi przykro – oznajmił, delikatnie chwytając ją pod łokieć i podprowadzając do kanapy, by usiadła.

Ta z trudem oddychała, cała się trzęsła, przypominając galaretkę. Oczy świeciły jej się nienaturalnie żywo jak w gorączce.

Czesława usiadła obok i mocno ją objęła. „Trzmiel” odetchnął głośno, przygaszony zaistniałą okolicznością, zdjął czapkę i przygładził sobie włosy, zastanawiając się intensywnie, co dalej.

Nie możemy tutaj zostać w takim razie – stwierdził po namyśle.

Jeśli splądrowali mieszkanie, nie wrócą. Nie możemy iść. Zobacz, w jakim stanie jest Genowefa. – Czesława wskazała ruchem głowy na zgarbioną piętnastolatkę obejmującą się ramionami i kołyszącą się w przód i w tył.

Leonard przyjrzał się im ze skrupulatnością.

Zostajemy, czy chcesz iść? – zwrócił się bezpośrednio do samej zainteresowanej.

Genowefa podniosła wzrok, a następnie zagryzła swoją drżącą dolną wargę. Pragnęła, aby przytulić się do niego, pocałować go, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, iż przecież on nie wie, że go kocha. W milczeniu wybuchła na nowo rozdzierającym płaczem.

Zostali.

Udało im się znaleźć w szafkach jedynie konserwy mięsne, którymi musieli się zadowolić i podzielić. Na podwórzu znaleźli kota, z którego w kuchni zrobili kocią wątróbkę. Niestety nie zaspokoili głodu, wody też od dawna brakowało. Nie mieli gdzie się umyć. Mogli jedynie być wdzięczni za dach nad głową i za spokój. Na tyłach podwórza pochowali małżeństwo i Zosieńkę, a później wrócili do mieszkania, gdzie szybko zapadli w płytki, niespokojny sen.

Czesława obudziła się w środku nocy, ponieważ do jej uszu dolatywał cichy głos dobiegający z pokoju obok. Podniosła się z kanapy, na której spała, wytężyła słuch. W fotelu siedział i spał Janek, a na drugim fotelu „Trzmiel”.

Powolne kroki skierowała do sąsiedniego pokoju, wiedziona ciekawością.

Genowefa klęczała przed swym łóżkiem, ze złożonymi dłońmi, spoglądała na fotografię na ścianie, monidło ślubne swoich rodziców. Mieli oni poważne miny, mężczyzna w czarnym garniturze patrzył w obiektyw, kobieta w białej sukni lekko w bok. Dziewczynka szeptała z żarliwością modlitwę i umilkła, pewnie myśląc nad tym, co dalej mówić.

Czesława już miała odejść, gdyż nie lubiła podsłuchiwać, lecz coś kazało jej zostać. Zainteresowały ją bowiem pierwsze słowa przyjaciółki:

Droga mamo, chyba myślisz, czy nie tęsknisz za mną. Tęsknisz, ja to czuję...

Czesława stała za drzwiami, uważnie łaknąc przypadkiem to intymne wyznanie, nieprzeznaczone dla niej.

Tęsknisz za ulewnym deszczem, za ślicznym słońcem, za rześkim zapachem lasu. Za tymi wspaniałymi miejscami, do których mnie, a potem i Zosieńkę zabierałaś. Najbardziej tęsknisz za mną. Uważasz, że życie nie jest takie łatwe, jakby mogło się zdawać, właśnie przez tę tęsknotę. Ty się do tego będziesz przyzwyczajać powoli, z każdym dniem będziesz coraz spokojniejsza – mówiła „Aksamitka” aksamitnym tonem głosu, bezustannie patrząc na monidło jak zaczarowana, jakby ktoś rzucił na nią hipnotyzujące zaklęcie. Na jej wargach pojawił się słaby uśmiech. – Mówiłaś mi niedawno, że się nie boisz śmierci, tylko że ja z Zosieńką sobie nie poradzimy. Bałaś się, że nie wytrzymamy, że nie odnajdziemy się w smutnej rzeczywistości... Chyba wiedziałaś, że będzie nam ciężko, że będziemy cierpieć. Zawsze tak jest, gdy odchodzi ktoś bliski naszemu sercu. Żyliśmy w małym, ale luksusowym mieszkaniu. Byliśmy majętni. Rozpieszczaliście nas z tatą, pozwalaliście się bawić, dokazywać. Szczerze mówiąc, trochę zbytnio nas rozpieściliście... Zachowywałam się jak krnąbrna księżniczka. Zrozumiałam to teraz, gdy nie potrafię się odnaleźć w obliczu tragedii. W tym momencie siedzicie obok siebie, ty, tata i Zosieńka, uśmiechacie się, widząc, jak jestem w naszym mieszkaniu, w waszej sypialni patrzę na wasz piękny portret. – Głos jej się załamał. Przyłożyła dłoń do ust, by stłumić łkanie, a później odchrząknęła. – Jestem z was dumna, a wy pewnie ze mnie... Nie bójcie się o mnie, powoli odzyskam spokój wewnętrzny. Mam nadzieję, że nie będzie takiej chwili, byście nade mną nie czuwali. Nie ma ze mną waszych ciał, ale będziecie całą duszą. Nie wiem, czy wszystko się ułoży, bo nadal trwa wojna, Niemcy nie ustępują, codziennie giną ludzie, brakuje żywności, wody i leków... Może już teraz myślicie, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy znajdę kogoś, kto was zastąpi. Bardzo mnie kochaliście, ale myślę, że nie chcecie, bym była sama. Całe życie przede mną, muszę wykorzystać je jak najlepiej. Może jednak wy wrócicie do mnie, może Bóg wam na to pozwoli? Chociaż na troszkę. Bardzo proszę... Porozmawiajcie z Nim, proszę. Jeżeli się nie uda, jestem przekonana, że kiedyś albo lada dzień spotkamy się wszyscy w Niebie, razem na zawsze będziemy... – zakończyła swój osobisty monolog.

Przeżegnała się powolnie, zbliżyła do podwójnego łoża małżeńskiego, weszła na nie, przykryła się kołdrą i zasnęła.

Czesława poczuła, jak się rumieni. Nie powinna była w ogóle tego słyszeć, być świadkiem takiej nostalgicznej refleksji. Cóż, i tak nikomu nie zamierzała o tym wspominać, nie lubiła plotkować ani nie wyjawiłaby nawet jakiejś największej tajemnicy, nawet jeśli by ją siłą do tego zmuszano.

Gdzie się podziała tamta głupia gąska?”, pomyślała zdziwiona.

Cofnęła się i wróciła do salonu. Usiadła na kanapie, aczkolwiek nie mogła ponownie zasnąć. W uszach wciąż dźwięczał jej śpiewny, nader miękko brzmiący głos dziewczynki.


Silny ból głowy był niczym tykająca bomba szykująca się do wybuchu. Wyrwał Edmunda z długiego snu. Otwarł ociężałe powieki, dotykając jedną dłonią swojej nieco spuchniętej twarzy. W tej chwili wolał nawet rozproszone szczątki mózgu na ziemi, niż te okropne tortury. Ból nie pozwalał mu na myślenie, za każdy najmniejszy ruch płacił wysoką cenę. Podjął jednak próbę podniesienia się, a przy każdym ruchu zaciskał zęby.

Ogólna słabość nim zawładnęła. Obraz przed oczyma rozmazywał się, jak gdyby mężczyzna patrzył ponad ogniskiem. Usiadł, opierając się ręką o brzeg pryczy. Nie dał rady wstać. Oddychał powoli, mając nadzieję, że to przyniesie ulgę. Ból powoli zanikał, ale ksiądz zdawał sobie sprawę. iż wróci. Skupił się na tym, gdzie był. Powoli uniósł głowę, krzywiąc się. Wydawało mu się, że wokół rozciągała się łąka pokryta białym puchem, a tuż za nią wznosiły się potężne drzewa.

Uświadomił sobie po dłuższym momencie, że przecież nadal znajdował się na placu Bolesława Chrobrego na Woli, w jakimś domu zajmowanym przez Niemców, w chłodnej „celi” bez okien, a dokoła spali sposępniali pozostali więźniowie.

Cisza aż dzwoniła mu w uszach. Zagłębił się w otchłań swego umysłu, szukając ostatniego wspomnienia. Było zakopane pod stosem bólu, ale zdołał je spod niego wydobyć. Widział przed oczyma krótkie urywki tego, co się stało.

Kilka dni temu był świadkiem, jak hitlerowcy szatańsko zakatowali na śmierć młodego powstańca. Później wrzucono z powrotem księdza do nowej, osobnej celi i ostatnie, co pamiętał, to zadawane mu ciosy w twarz oraz żebra. Stracił przytomność, pewnie przez te dni, od pierwszego do czwartego września leżał nieprzytomny.

Teraz się dopiero obudził. Dawano mu skromne pożywienie w postaci suchego chleba i szklanki wody. Na myśl o jedzeniu zaburczało mu głośno w brzuchu. Był bardzo głodny, ale jak mógłby poprosić o odrobinę chleba, skoro Niemcy by się rozzłościli? Czy można w ogóle liczyć na jakiś cud wybawienia? Z całą pewnością tutaj zginie, pobity, zastrzelony albo zagłodzony...

Spróbował stanąć o własnych nogach. W połowie drogi do prostej postawy ciało odmówiło absolutnie posłuszeństwa i bezwładnie opadło na podłogę. Jęknął głośno. Nie mógł się poddać, nie chciał tak leżeć bezczynnie. Zacisnął pięści oraz zęby, skupił się na synchronizacji myśli z czynami. Dalej, dasz radę..., powtarzał sobie nerwowo. Wstał powoli, udało mu się dojść leniwymi krokami do drzwi, złapał za klamkę.

Wody... – wychrypiał ostatkiem niemal sił pomiędzy wzięciem głębszych wdechów.

Nikogo nie było. Mógł sobie prosić nadaremno. Przymknął oczy, a wówczas przypomniał mu się pewien sen...


*


Musiał się zmobilizować do kolejnego wysiłku. Zmrużył oczy i starał się wyostrzyć obraz w poszukiwaniu odpowiedniego schronienia. Widział krzywe, potężne drzewo, które zapewniłoby bezpieczeństwo. Nie był pewny, czy to ono rośnie na nierównym podłożu, czy został okłamany przez wzrok. W tym momencie rozległ się przeszywający krzyk. Ksiądz Edmund odwrócił głowę na prawo. Jakiś przestraszony, zdyszany chłopiec biegł w tę stronę. Momentalnie przystanął obok, a na jego poturbowanej buzi malowało się ewidentne wahanie.

Uciekaj... uciekaj... – Kapłan wydusił ledwo z siebie, dostrzegając siniaki na jego rączkach.

Dziecko kiwnęło twierdząco głową i pobiegło dalej. Mobilizowanie mięśni do ruchu sprawiało Edmundowi dużo wysiłku. Powoli szedł, praktycznie brodził przez śnieg, czując, jak fale chłodu zalewają go od środka.

Bitte, bitte. (Proszę, proszę.) – Do jego uszu doleciał oziębły głos. – Das Gör ist weggelaufen, aber es ist nichts. Ich habe dich. (Bachor uciekł, ale to nic. Mam ciebie.)

Ksiądz upadł na kolana, kręciło mu się mocno w głowie. Słyszał nerwowy chichot. Dłonie robiły mu się sztywne z zimna. Nie miał siły, by podnieść głowę i zobaczyć, kto to jest. Czy mężczyzna, czy kobieta? Słyszał przeciągły gwizd, a potem nadchodzące kroki.

Ten ktoś stanął tuż przy nim.

Sag etwas! (Powiedz coś!)

Oddychał ciężko, bojąc się poruszyć. Przełykał z trudem ślinę.

Zostaw... mnie... – Udało się mu tylko wymówić.

Schwarzer Teufel. Ich werde dich essen. (Czarny diable. Zjem cię.)

Edmund nie zrozumiał ani jednego słowa, aczkolwiek stwierdził po surowym głosie Niemca, iż ten na pewno nie ma dobrych zamiarów. Przerażony zaczął się czołgać, chcąc uciec niczym bezbronny królik przed dzikim tygrysem. Został wówczas mocno złapany za nogi i ciągnięty po ziemi. Potem wrzucono go do głębokiego dołu. Miał twarz całą zabrudzoną. Wypluwał grudki ziemi, zamknął oczy, a wtedy dostał kopniaka w brzuch. Zaczął jęczeć z bólu, po chwili poczuł nierówny oddech na swojej szyi.

Lauf nicht weg. (Nie uciekaj.) – Cały czas ten beznamiętny, poważny głos Niemca.

Słysząc dźwięk noży pocieranych o siebie, ksiądz poczuł mdłości. Chłód rozprzestrzeniał się po całym ciele. Bał się otworzyć oczy.

Uwolnij... mnie... proszę... – szeptał desperacko, a jego myśli były jednym krzykiem, żeby to się wreszcie skończyło.

Gdy zimne ostrze noża dotknęło jego szyi, strach eksplodował. Ostrze niemal powoli przecinało już skórę kapłana. W tym momencie wybuchnął okrzyk bólu.

Edmund poczuł, jak nóż natychmiast oddalał się od skóry. Wrzask ucichł, zaraz wznowił się, żeby raptem ustać, na jego miejsce wstąpiło samo niepokojące warczenie. W końcu ksiądz Edmund otworzył oczy.

Przed nim stał groźnie wyglądający wilk. Szczerzył kły i podchodził coraz bliżej. O Jezu Chryste.

Pomóż mi, proszę”, myślał ksiądz, trzęsąc się, nie mógł wstać.

Ku jego zdumieniu na jego oczach w ciało wilka nagle wszedł nóż i trysnęła z niego silna fontanna krwi. Zwierzę głośno piszczało, a po chwili padło martwe na ziemię.

Dopiero wtedy mężczyzna dostrzegł leżącego niedaleko na śniegu człowieka, z ranną nogą i brzuchem, jego klatka piersiowa lekko unosiła się i opadała. O Boże! Żyje! Ksiądz położył się na brzuchu i podczołgał do niego.

Ich habe dich gerettet... Ja jestem inny niż pozostali... (Uratowałem cię... Ich bin anders als der Rest...) – wypowiadał cicho hitlerowiec. Miał oczy otwarte, jego wzrok jeszcze żywy skierował się na kapłana. – Entschuldigen... verzeihen... (Przepraszam... wybacz...) – To bardziej urywane oddechy, niż wypowiedziane na głos słowa.

Kąciki jego wąskich ust słabo uniosły się w uśmiechu. Resztką sił podał księdzu swoją czarną, nazistowską czapkę, taką, jaką nosili Niemcy, po czym wydał z siebie ostatnie tchnienie.

Edmund zmienił pozycję na klęczącą. Dopiero z tej odległości mógł przyjrzeć mu się z bliska. Żołnierz miał nieco ponad trzydzieści lat, brązowe, ulizane włosy, okrągłą twarz i sylwetkę niegrubą, ale przy kości. Jego szczupłe, czerwone od dotykania ran dłonie były ułożone wzdłuż tułowia. Był ubrany w typowy, niemiecki strój oficera.


*


Edmund otwarł powieki, wolał nie interpretować tego dziwnego snu, zwyczajnie nie miał sił na nic. Za długo spał, po prostu. Uznał, że był tak wycieńczony, że zaczął już miewać halucynacje, rzeczywistość mieszała mu się z iluzjami. Codzienne przeżycia narosły w nim gwałtownie, aż przemieniły się w koszmary.

Jego umęczone, pobite ciało było ociężałe, natomiast na twarzy wyraźnie widać było kilka sińców, rozcięte wargi, wybito mu zęby, chyba też złamano żebra, bo ciężko oddychał, przy najmniejszym odetchnięciu odczuwał dotkliwe pieczenie. Nie potrafił mrugnąć lewym okiem, prawdopodobnie opuchniętym. Zacisnął palce jednej dłoni na klamce, z uporczywością wpatrując się przed siebie w zamknięte drzwi tuż przed sobą, jakby w ten sposób mógł zmusić kogoś, by przyszedł.

Wody... dajcie mi wody... – Spróbował ponownie wydobyć z siebie cichy głos.

Niespodziewanie dobiegł go z daleka straceńczy, cienki głos kobiety, która wołała o pomoc, a także lubieżne, męskie chichoty. Edmund wiedział, że ją gwałcili bądź bili.

Ta wojna była okrutna na szeroką skalę, przynosiła coraz więcej ofiar...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]