5.08.2021

Rozdział drugi

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział drugi



24-25 grudzień 1936 r.

Polska była jeszcze wolna. Życie powoli toczyło się swym spokojnym rytmem i nikt nie przypuszczał, iż za trzy lata wybuchnie wojna...

Dziś była Wigilia. Śnieg sypał gęstymi płatami, zaś mróz malował na oknach swoje dzieła. Wszędzie było ciemno. Gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka, młody ksiądz Edmund Żuraw wyszedł z plebanii na ulicę. Pogoda nie dopisywała, ale udało mu się dojść do trójki ludzi. Zbliżył się ze spokojem do zaskoczonych bezdomnych, którzy stali przy ścianie budynku, drżąc. Wyciągnął opłatek i podzielił się z nimi. Ze swojego serca. Domyślił się, że osamotnieni ludzie potrzebowali odrobiny czułości, wsparcia. Płakali ze szczęścia, że ktoś o nich pomyślał tak po prostu w tę świętą noc, a księdzu sprawiało to szczerą radość. Było mu ich żal, marzli przed plebanią. Nie mógł spokojnie patrzeć, jak dokucza im siarczysty mróz. To był jego naturalny odruch, trzeba pomóc! Dlatego już w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia prosił innych księży, by przynosili bezdomnym gorący, czerwony barszcz.


7 marzec 1937 r.

Nadeszła kolej na księdza Edmunda Żurawia. Zbliżył się do mównicy i spojrzał poważnie na zebranych. Na jego obliczu uzewnętrzniało się wyraźne skupienie, jakby właśnie miał przemawiać o czymś arcyważnym.

Z jednego są wszyscy, to znaczy z Boga i Jego Miłości. Nikt nie powstał i nie istnieje poza Nim. – Rozpoczął swoje kazanie łagodnym, aczkolwiek donośnym głosem. – Ci, którym się tak wydaje, owszem, przyjmują łaskę dar istnienia i życia, ale robią z nią to, co im się podoba, wykorzystując istnienie nawet po to, aby życie i miłość niszczyć. To misterium wolności, jaką Bóg daje stworzeniu, ale ten sam Bóg zapowiada sąd i rozliczenie z otrzymanych talentów i ich użytkowania. Źródło istnienia wszystkiego jest Jedno Bóg!

Wszyscy słuchali z wielką uwagą. Po paru minutach skończył monolog i odszedł od mównicy. Usiadł na krześle w kącie, podczas gdy na ołtarzu pojawił się ministrant, by wygłosić Słowo Boże. To już dziesiąta Msza Święta księdza Edmunda, jaką odprawił w tym kościele. Po mszy podziwiał ubogie wnętrze kościoła. Nie było tutaj przepychu. Główny ołtarz ozdobiony pięknymi, lecz skromnymi rzeźbami przedstawiającymi sceny z życia św. Józefa. Po bokach wisiały dwa obrazy przedstawiające świętych. Czerwony dywan, jakim wyłożono trzy schodki przed ołtarzem, był już wytarty. Po prawej stronie znajdował się mały ołtarz, również skromny. Kolumny niemal zlewały się ze śnieżnymi ścianami. Tęczowe witraże ukazywały chrześcijańskie tradycje. Sufit stanowił kasetony zdobione złotymi symbolami i ornamentami. Brązowe ławki potrzebowały odmalowania. Posadzka podłogowa była jasna i bez wzorów.

Proszę księdza. – Usłyszał damski głos.

Słucham? – Odwrócił się.

Obok stała starsza kobieta podparta o laskę. Ewidentnie była zawstydzona jego obecnością, ale zmusiła się do mówienia:

Chciałam powiedzieć, że... mówił ksiądz piękne słowa na Mszy. Dziś i ostatnio. – Uśmiechała się lekko.

Bóg zapłać. – Posłał jej szczery uśmiech, choć czuł onieśmielenie, a ona odeszła.

Pewien mężczyzna chciał się wyspowiadać. Ksiądz usiadł na krześle przy kratkach konfesjonału, a mężczyzna w średnim wieku, w usmarowanym kombinezonie ukląkł na drewnianym klęczniku. Najpierw kapłan wypowiedział formułę spowiedzi, potem zachęcił go do mówienia.

Moja żona mnie zdradziła. Widziałem ją z innym mężczyzną. Bardzo mnie zraniła, zadała mi ból. Chce, żebym do niej wrócił, ale nie potrafię. Proszę księdza o pomoc, bym umiał wybaczyć krzywdę, jaką mi wyrządziła – oznajmił skruszony.

Edmund zastanowił się przez krótki moment, gładząc się po swoim policzku, w skupieniu analizując w umyśle swoje wyznanie.

Prawdziwa miłość wybacza i jest cierpliwa, łaskawa. Jednym z dowodów miłości jest odpuszczenie. Pan Jezus wybaczył swoim oprawcom, ludziom, którzy go zadręczyli. Otoczył ich nieustającym umiłowaniem. Św. Paweł pisał do wierzących w Efezie: Bądźcie jedni dla drugich uprzejmi, serdeczni, odpuszczając sobie wzajemnie, jak i wam Bóg odpuścił w Chrystusie. – wyjaśnił łagodnym głosem po chwili.

Tamten popatrzył na niego z pewną nieufnością zza kraty.

Czyli ksiądz myśli, że mam wybaczyć żonie?

Oczywiście. Każdy człowiek powinien przebaczać. Nie da się jednak zapomnieć zupełnie o upokorzeniu albo przykrości. Nie można tego wymazać z pamięci, ale można odpuścić winy. Zapewne w twoim sercu głęboko utkwił cierń, którego twoja żona nie będzie mogła wyjąć, ale z czasem ta rana zabliźni się. Jeśli naprawdę kochasz żonę, przebacz jej i obdarz ją szczęściem, a ona, podejrzewam, wynagrodzi ci wszystko. Nie pozwól, by żal zagnieździł się coraz bardziej w twojej duszy, bo to uczucie będzie was oboje niszczyło. Nie dopuść do tego, przyjacielu.

Nastała długa cisza. Tak długa, że Edmund stwierdził, iż mężczyzna poszedł, albo coś mu się stało. Wtedy usłyszał jakiś ruch. Podniósł głowę i zobaczył, że mężczyzna stoi naprzeciw, natomiast w jego obliczu uzewnętrzniła się wrażliwość.

Bardzo dziękuję księdzu. – Miał w oczach łzy wzruszenia.

Kapłan wstał i uśmiechnął się w odpowiedzi. Wtedy mężczyzna wyściskał go życzliwie, a Edmund poczuł wewnętrzną radość, widząc jego ulgę. Po chwili dołączyła inna kobieta, trzymała za rękę małego synka. Jej oczy były szkliste od łez.

Księże Edmundzie, chciałam w swoim i rodzinie imieniu podziękować księdzu za prezenty – wyszeptała cała wzruszona, po czym wręczyła mu bukiet.

Nie trzeba dziękować. Jestem po to, by wam wszystkim pomagać – oznajmił przyjaźnie, trzymając w dłoni piękny bukiet kwiatów.

Wieczorem odprawił jeszcze jedną Mszę, dla tych, którzy nie wzięli udziału w porannej. Od razu nawiązał z ludźmi bliski kontakt. Był w tej parafii od dwóch miesięcy. Na plebanii, na pierwszym piętrze mieściło kilka pokoi wynajmowanych przez księży. Edmund także tam mieszkał, aby sprawować codzienne obowiązki w kościele i być bliżej Boga. Mieszkańcy szanowali go, obdarzają prawdziwą sympatią. Lubili przychodzić na nabożeństwa. Jak sami mówili, jego kazania były uczuciowe, głoszone z głębi duszy. Odwdzięczał się im różnorodną pomocą. Pomagał ubogim i chorym ludziom, jak tylko potrafił. Organizował różne zbiórki dla biednych, w wolnych chwilach zajmował się nawet wyprowadzaniem psów na spacery. Lubił dawać wsparcie.


30 czerwiec 1936 r.

Edmund kolejnego dnia nie miał dużo zajęć, więc wybrał się w odwiedziny do pana Skrzypczaka. Chciał zanieść mu makowca zrobionego przez gospodynię. Włożył buty, a potem wyszedł z plebanii. Szedł wolno chodnikiem, rozkoszując się latem w całej okazałości. Powietrze wręcz dusiło od prażącego słońca, utrudniało oddychanie. Po niedługim czasie dotarł pod blok mieszkalny. Nie było tu bynajmniej brudno, ale też nie za ładnie. Taki zwykły blok, praktycznie nieróżniący się niczym spośród setek innych w przedwojennej Warszawie. Ksiądz wszedł na pierwsze piętro, po czym zapukał do drzwi mieszkania.

Szczęść Boże, księże Edmundzie! – odezwał się staruszek po otwarciu drzwi.

Szczęść Boże. Mogę wejść? – odparł delikatnym głosem.

Uśmiechał się, ukazując spore braki w uzębieniu, a zmarszczki pojawiały się na niemalże całej wymizerowanej twarzy.

Oczywiście. Proszę.

Ksiądz wszedł do środka. Pan Skrzypczak zaprowadził gościa do salonu, idąc o lasce, a właściwie człapiąc.

Co księdza sprowadza?

Przyszedłem w odwiedziny. – Uśmiechnął się kapelan, po czym pokazał torbę z ciastem. – To makowiec od pani Tereski, gospodyni.

To miło, że ktoś o mnie pomyślał. Bóg zapłać. – Jego twarz pozostała promienna. Mężczyzna odebrał torbę i postawił ją na stole. – Woda w czajniku niedawno się gotowała. Napije się ksiądz herbaty?

Palce zaczęły mu się trząść.

Kawy chętnie. Niech się pan nie nadwyręża – odpowiedział Edmund, uważnie go obserwując. – Dla pana herbatę?

Tak. Owocową. – Staruszek pocierał sobie czoło. – Dziękuję, księże Edmundzie. – Spoczął ciężko w ciemnobrązowym fotelu.

Młody mężczyzna wszedł do kuchni. Chwilę potem wrócił z dwiema szklankami, kawy i owocowej herbaty. Usiadł na kanapie naprzeciwko pana Skrzypczaka.

Jak się pan czuje? – Wpatrywał się w niego życzliwie.

Był naprawdę w sędziwym wieku. Jego przerzedzone, siwe włosy niczym u dodawały kruchości, a figura przy kości prezentowała się nieco otyle. Miał opadniętą lewą powiekę, która sprawiała wrażenie opuchniętej, z całą pewnością utrudniało mu to widzenie.

Choroba płuc strasznie mnie wykończyła. – Westchnął ciężko, patrząc matowym, prawym okiem na gościa. – Teraz często mam problemy ze wstaniem z łóżka i chodzeniem. Nie będę ukrywał, jest ze mną źle... – Przerwał.

Dojdzie pan do siebie. Musi pan odpocząć. – Kapłan starał się go pocieszyć.

Wsypał łyżeczkę cukru do kawy i ją pomieszał.

Ja już nie wychodzę z domu. – Głos starca załamał się. – Jestem ciężarem dla córki.

Edmund nachylił się, po czym ułożył dłoń na wychudzonej dłoni staruszka, którą trzymał na stole.

Proszę tak nie mówić. Nie jest pan dla nikogo ciężarem.

Tylko tak ksiądz mówi. – Zabrał swoją dłoń, unikając tej fizycznej bliskości.

Edmund zastanawiał się przez moment, milcząc i gładząc swój gładko ogolony policzek, jak zawsze, kiedy usilnie nad czymś rozmyślał.

Może... mógłbym jakoś pomóc.

Pan Skrzypczak zapadł w milczenie, unikając wzroku księdza i wyraźnie się wahając, sądząc po jego minie. Nagle otaksował go osowiałym spojrzeniem.

Wie ksiądz, mam jedną prośbę... – Przerwał, jakby wahał się, czy dalej mówić.

Słucham? – Zachęcał ksiądz z łagodnością.

Ksiądz piękniej modli się, niż ja... – mówił z powagą, a jego lewa powieka zaczęła natychmiast drgać. – Pomodli się ksiądz o to, żebym miał spokojną śmierć?

Edmund był nieco zdziwiony, ale nigdy by nie odmówił. Zmęczone oblicze Skrzypczaka wywoływało doprawdy boleść serca. Ksiądz wstał, a następnie ukląkł na środku na dywanie. Złożył ręce i po cichu zaczął odmawiać modlitwę, szczerą, płynącą z głębi serca.

Jezu, ty cierpiałeś na krzyżu i umierałeś w agonii. Proszę Cię, byś w bezbolesny, spokojny sposób sprowadził do siebie brata. Niech on nie przechodzi przez podobne katusze. Amen.

Po skończeniu modlitwy wstał.

Bóg zapłać. – Z ust pana Skrzypczaka wydobyło się westchnięcie, a po chwili podniósł się z trudem.

Idę na chwilę do pokoju.

Pomogę. – Edmund podał mu dłoń, ale tamten ją odtrącił i chwycił za laskę.

Nie trzeba.

Pan jest słaby...

Jaki ja słaby! – zawołał z oburzeniem.

Widząc, że nic nie zdziała, Edmund odsunął się lekko na bok. Starzec wyszedł z salonu ślimaczym krokiem, trzymając się kurczowo laski. Kapłan usiadł na kanapie i upił parę łyków kawy. Jego wzrok pada na regał z książkami. Wstał powoli i podszedł bliżej. Przejeżdżał delikatnie palcem po grzbietach okładek, patrząc na tytuły. Przeważały książki historyczne, wśród których można było znaleźć jakiś romans. Przeniósł spojrzenie na piękne, oprawione w ramy dzieło wiszące na przeciwległej ścianie. Obraz przedstawiał papieża. Dlaczego wcześniej go nie widziałem? Obserwując szlachetną twarz papieża, oddał się głębokim myślom. Jak pomóc Skrzypczakowi? Może zaoferuję opiekę duchową bądź materialną, zastanawiał się. Zaczął odczuwać pewne napięcie wiszące w powietrzu. Wybiegł z salonu. Złapał za klamkę od drzwi pokoju. Zamknięte! Szarpnął mocno dwa razy. Po chwili drzwi ustąpiły. Edmund wbiegł do środka. Pan Skrzypczak leżał na łóżku przykryty kocem. Edmund poszedł bliżej, odkrył koc. Klatka piersiowa staruszka nie unosiła się i nie opadała, a jego ręce położone były wzdłuż tułowia, twarz zastygnięta w wyrazie bezmiernego spokoju, oczy zamknięte. Kąciki ust były lekko podniesione, jakby w nieznacznym uśmiechu. Zmęczony staruszek prawdopodobnie położył się na chwilę i zasnął. Na zawsze...

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie... – odezwał się szeptem Edmund i zrobił powoli znak krzyża.

Tkwił w bezruchu, cały czas patrząc na staruszka. Jezus mnie wysłuchał. Czy z tego powodu powinno zrobić mi się lżej na duszy?, analizował przez chwilę. Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi, a potem ruszył do salonu. Jego wzrok od razu padł na szklankę do połowy pełną. Niedopita herbata. Wziął w dłonie szklankę i zaczął gładzić ją palcem wskazującym, jakby to był najcenniejszy przedmiot na świecie. Westchnął cicho i postawił ją na stole. W tym samym niemal momencie drzwi frontowe otwarły się, natomiast do środka weszła kobieta. Na widok znajomego księdza jej twarz pobladła z przerażenia. Ich spojrzenia skrzyżowały się.

Księże Edmundzie? – wyszeptała. – Gdzie tata?

Zaprowadził ją do pokoju. Na widok nieżyjącego ojca zasłoniła sobie usta dłonią. Uklękła przy łóżku i wybuchła płaczem. Edmund był onieśmielony, słuchając konwulsyjnego szlochania, jednak nierozważnie by było, gdyby teraz poszedł.

Och... tatusiu... – Jej głos drżał.

Po chwili położyła się na łóżku obok niego. Edmund zbliżył się o parę kroków. Mógł teraz zrobić tylko jedno. Niczym dobrotliwy pasterz pocieszyć zagubioną owieczkę.

Proszę nie płakać. Tata jest w domu Pana – powiedział opanowanym głosem, chcąc, by odrobinę ją ukoić tą wiarą. – Już teraz nie cierpi...

Pani Skrzypczak podniosła głowę i spojrzała na kapelana oczami pełnymi łez. Otworzyła wargi, ale nie mogła wydobyć żadnego słowa. Jej głowa z powrotem zetknęła się z głową ojca.


20 maj 1937 r.

Ktoś wypowiedział rotę ślubnej przysięgi, ktoś komuś obiecywał miłość na wieki, jakiś głos nawoływał do odjazdu... W mroku oraz ciszy teatralnych kulis płynęły co rusz przytłumione słowa ze sceny. Kiedy raptem ucichły, zabrzmiała burza oklasków i gwar wesołej widowni. Skończył się właśnie pierwszy akt operetki „Wiktoria i jej huzar” w Teatrze 8.15. Aktorzy schodzili ze sceny. Pomiędzy wielkim, niebieskim żołnierzem i żółtym Japończykiem stanął roześmiany pan młody ubrany w czarny frak i cylinder. To Zbigniew Rakowiecki. Jeden z najlepszych polskich artystów operetkowych. Dziennikarka skorzystała z przerwy, by móc przeprowadzić z nim wywiad. Przywitali się i zasiedli w jego garderobie. Zbyszek położył cylinder na stoliku, przygładził sobie włosy, oddychając głęboko.

Proszę, niech pani pyta, o co chce – odezwał się półgłosem od lekkiego zmęczenia, odsłaniając rząd białych, równych zębów, był to ów słynny, promienny uśmiech młodzieńca.

Jak zadebiutował pan na scenie?

Pierwsze pytanie nieco go zaskoczyło. Być może dlatego, iż kobieta zaczęła od takiej banalnej sprawy, zaś on spodziewał się czegoś bardziej wyrafinowanego, może nawet wścibskiego, jak to w zwyczaju mieli dziennikarze. A może dlatego, że był to jeden z pierwszych wywiadów, jakie miał przyjemność udzielać. Odchrząknął lekko, by móc wyraźnie, dźwięcznie mówić.

Studiowałem w Szkole Nauk Politycznych, lecz od dzieciństwa miałem zdolności aktorsko-taneczne. Kiedyś podsunięto mi na myśl debiut na scenie, zwróciłem się więc do ówczesnego dyrektora teatru 8.30 Leopolda Brodzińskiego, który przygotował mnie do Z.A.S.P.-u. Debiutowałem w operetce „Szczęśliwej podróży”, a po tym dostałem już stałe engagement, rzuciłem studia i poświęciłem się zawodowemu aktorstwu, który zresztą zawsze mnie pociągał.

Kobieta każde zdanie notowała skrupulatnie w małym notatniku ułożonym na swych kolanach. Podniosła zaciekawiony wzrok na młodego aktora.

A w jaki sposób trafił pan do filmu?

Zamyślił się na moment, dotykając opuszkami palców swego policzka. Z gładko wygoloną aparycją prezentował się niesamowicie przystojnie. W tamtych czasach mężczyzna nie musiał nosić zarostu, by być atrakcyjnym.

Już w pierwszym roku moich występów scenicznych zadebiutowałem na ekranie w epizodycznej rólce w „Dziejach grzechu”. Pierwszą dużą rolę zaofiarował mi reżyser Ziembiński w filmie „Fredek uszczęśliwia świat”. Gdy otrzymałem tę propozycję, byłem uszczęśliwiony, niestety kiedy zobaczyłem film na ekranie, piłem ze martwienia trzy dni. Bo wie pani. – Posłał jej przemiły uśmiech, choć oczy okalane długimi rzęsami zdradzały cień żalu. – To bardzo przykre dla aktora, kiedy film, w którym debiutuje w roli głównej, jest taki nieudany. No, a potem grałem dziennikarza w filmie „Papa się żeni...”

Który był jedną z lepszych polskich komedii i w którym stworzył pan doskonałą kreację – przerwała mu, chcąc niejako go podnieść na duchu, z drugiej jednak strony musiała wyszukać lepszą stronę.

Zarumienił się uroczo na licach.

Och, o kreacji aktorskie dopiero marzę – przyznał skromnie, machnąwszy lekko prawą dłonią w powietrzu, jakby chciał przegonić swój wstyd.

Miła bezpośredniość i czar osobisty promieniował w rozmowie z tym pełnym życia artystą. Jego twarz nagle spoważniała, kiedy Aleksandra Justynówna spytała o wrażenia, jakie odnosi w grze filmowej i scenicznej. Spauzował na dłuższą chwilę, wpatrując się w podłogę, jakby ta mogła udzielić mu wskazówki. Wreszcie, uniósł głowę, wlepiwszy wzrok w dziennikarkę.

Film wymaga od artysty większego skupienia się, gry bardziej opanowanej, przeżywania poszczególnych, krótkich fragmentów roli, które w czasie nakręcania filmu są zupełnie oderwane od siebie, nie tworząc żadnej logicznie i uczuciowo powiązanej całości. Tymczasem na scenie artysta, który co wieczór powtarza te same słowa i gesty, popada w pewien schemat, pewne zmechanizowanie – odparł bardzo poważnie.

Ta dostojność w jego twarzy zupełnie nie pasowała do jego wesołej natury i wyglądu beztroskiego młodziaka. Justynówna z dokładnością przepisała wszystko do notatnika, czyniła to dość prędko, a jej koślawe pismo nabazgrane czarnym piórem sprawiało wrażenie niechlujnego. Przewróciła kolejną stronę.

A propos zmechanizowania. – W żwawym geście pomasowała sobie skroń, myśląc nad następnym pytaniem. Chciała wywrzeć dobre wrażenie. – Już od dłuższego czasu w prasie fachowej toczy się dyskusja, czy artysta na scenie gra, że się tak wyrażę, „na chłodno”, czy też przejmuje się rolą. Cóż pan o tym sądzi?

Zbigniew zamyślił się przez moment. Zmrużył groźnie oczy, jakby światło go raptem oślepiło. Na jego czole uzewnętrzniły się dwie pionowe zmarszczki przecinające gładką skórę, jak zawsze, kiedy z intensywnością pochłaniały go refleksje. Zaczął jednostajnie bębnić palcem wskazującym o blat biurka, przy którym siedział.

Oczywiście, że początkowo każdy z nas przeżywa swoją rolę, po pewnym czasie jednak przyzwyczaja się do niej tak bardzo, że może doskonale grać, myśląc o czymś innym. – Urwał bębnienie, by nie rozpraszało kobiety. Oblizał powoli swe usta, najpierw dolną, potem górną wargę. – Zastrzegam się jednak, że są to tylko spostrzeżenia z mego własnego doświadczenia jako wodewilisty. Możliwe, że artyści dramatyczni traktują tę sprawę inaczej.

Czy nigdy nie pociągał pana dramat?

Nie, chciałbym jednak bardzo spróbować swoich sił w komedii. Poza tym pasjonuje mnie gra filmowa. Chciałbym zagrać znowu w dobrej polskiej komedii filmowej – przyznał natychmiast z entuzjazmem, skinąwszy głową, jakby na potwierdzenie samego siebie.

Kobieta uniosła automatycznie brwi ku górze, nie mogąc się powstrzymać od kolejnego pytania, które bystry umysł sam jej nasunął. Czubkiem języka zwilżyła swą górną wargę.

Kto jest pana ulubioną partnerką? – zapytała bezpośrednio, ściskając w dłoni leciutko pióro, starając się brzmieć jak najsubtelniej.

Zbigniew mimo woli wzruszył ramionami, jakby rozmowa przestała go interesować. Zaraz się zmitygował, nie chcąc wyjść na niegrzecznego. Przekrzywił w prawo głowę, przez co sprawiał wrażenie zabawnego, przypominając szczeniaka domagającego się uwagi. W rzeczywistości jednak to pytanie odrobinę go skrępowało. Nie miał jeszcze doświadczenia w udzielaniu wywiadów, nie przywykł do rozmaitych pytań, na które musiał być zawsze przygotowany, nawet na te najbardziej prywatne.

W filmie miałem szczęście grać z Karoliną Lubieńską. No, a na scenie gram obecnie z Lodą Halamą. Czyż można powiedzieć coś więcej?#1 – Wzruszył lekko ramionami.

Zagryzła nerwowo swoje usta, ewidentnie poczuła się niekomfortowo.

A miałabym do pana osobiste pytanie... To oczywiście w wywiadzie się nie znajdzie... – zaczęła zażenowana, zamykając swój notes i demonstrując, iż rzeczywiście nie będzie pisać o tym.

Słucham, śmiało – zaciekawił się, unosząc leciutko brew ku górze.

Czy umówi się pan ze mną dziś na kolację? W „Adrii”?

Zaniemówił. Wpatrywał się w nią tak, jakby była kosmitką z obcej planety bądź wariatką gadającą brednie. Odruchowo chciał ją zbesztać, ale to zaprzeczyłoby jego dobrym manierom, jego bon tonu. Musiał się kontrolować. Zachować stoicki spokój. Nie ulegać złości.

Przykro mi, aczkolwiek nie. – W jego tonie głosu dało się słyszeć nutę suchości, a ostatnie zdanie znacznie zaakcentował.

Nie chciał wypowiadać się na ten temat, dlatego zakończył go dyplomatyczną, krótką odmową, mając nadzieję, iż to zadowoli kobietę. Niespodzianie rozbrzmiał dzwonek sugerujący koniec przerwy.

Muszę już panią pożegnać, wracam na scenę. – Młodzieniec pierwszy wstał, za nim Justynówna, która schowała notesik do podręcznej torby.

Podała aktorowi rękę na pożegnanie, posyłając mu subtelny, zakłopotany ciut uśmiech.

Dziękuję za poświęcony mi czas. Życzę szczerze panu laurów filmowych, które pana na pewno nie ominą – rzekła z uprzejmością, w głębi duszy ciesząc się, że już koniec rozmowy, gdyż wyczuła w powietrzu lekkie napięcie spowodowane być może jej ostatnim pytaniem, a może zmęczeniem artysty.

Korzystając z okazji, iż Zbyszek trzymał ją za rękę, podniósł ją na wysokości oblicza i złożył krótki pocałunek na wierzchu jej drobnej dłoni. Kobieta się od razu zarumieniła.

To ja dziękuję. Pozdrawiam wszystkich czytelników „Muzy” – powiedział aksamitnie.

Z wysoką kulturą i urokiem jak prawdziwy dżentelmen ukłonił się przed nią, uśmiechając się ponownie tym swoim promiennym uśmiechem. Następnie prędko założył cylinder, wygładził dwoma ruchami dłoni garnitur, zerkając w lustro na swe odbicie i wraz z dziennikarką wyszli z garderoby, którą cicho zamknął za nimi. Justynówna skierowała swe spokojne kroki ku głównemu wyjściu z teatru, zaś on po chwili wszedł na scenę, dołączając do grupki aktorów, wśród których była popularna, zdolna tancerka Loda Halama. Po przerwie publiczność przywitała ich gromkimi oklaskami, jak zawsze obdarzając ich wielką radością. Zbigniew Rakowiecki patrzył z delikatnym uśmiechem na widownię, po czym rozpoczął drugi akt przedstawienia.

 

#1 wywiad ze Z. Rakowieckim pochodzi z tej strony: kliknij.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]