5.08.2021

Rozdział czwarty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział czwarty



luty 1937 r.

Okropne przyjęcie”, pomyślał Jan Lukrowski.

Nie wiedział, dlaczego zgodził się, by w ogóle tu przyjść, ale uzmysłowił sobie po chwili, że nie mógł przecież odmówić swemu koledze, poza tym kolejny samotny wieczór chyba doprowadziłby go do nerwicy. I teraz zaczął żałować, że jednak nie został w domu, przynajmniej poczytałby jakąś książkę albo pobawiłby się z psem. Pies jest lepszym towarzyszem, nie zadrwi, nie szturchnie. Goście świetnie się bawili, pili, ale Jan jakoś nie odczuwał chęci, żeby do nich dołączyć. Nie przyszedł z dziewczyną ani nawet osobą towarzyszącą. Tak, miał znajomych, z którymi dobrze się dogadywał, ale to nie było to. Widział, jak parę osób chichocze, wskazując na niego palcem. Zapewne szeptali między sobą, że był dziwakiem... Coś w tym było. Nieśmiały, wrażliwy, dziewiętnastoletni chłopak, który jeszcze nie miał przy boku panienki. Z obrzydzeniem patrzył, jak w szkole koledzy przechwalali się, między sobą, którą poderwali. Nie interesowały go przelotne znajomości, a seks uważał za coś bardzo odległego, może nawet niestworzonego.

„Zostanę starym kawalerem i tyle...”, stwierdził smętnie, po czym odetchnął głęboko.

Wypił jedynie wodę i po dwudziestu minutach, kiedy wyczuł, iż nie da rady usiedzieć tu w miejscu, wśród sprośnych żartów i głośnego przekrzykiwania, postanowił się wycofać, pod pretekstem nagłego bólu głowy. Już zmierzał powoli korytarzem, szukając gospodarza, kiedy nagle wpadł na kogoś.

– Przepraszam... – szepnął onieśmielony, przeklinając w duchu swoją niezdarność, po czym podniósł głowę i napotkało go ogromne zdziwienie.

Naprzeciwko stał dobry kolega Mikołaj Grembecki. Janek kompletnie nie spodziewał się go tutaj zastać. Pamiętał chłopaka jako kujona trzymającego się z daleka od społeczeństwa, stroniącego od imprez, a tu taka niespodzianka. Miał na sobie elegancką, czarną marynarkę i muszkę pod szyją, a jego czarne włosy były dokładnie ułożone, wręcz ulizane. Jak zwykle jego oblicze zdobił gęsty, ciemny zarost. Zdziwienie Jana było tym większe, że obok niego stała przepiękna, smukła dziewczyna o czarnych, krótkich włosach oraz przenikliwym, ale nieco nieśmiałym spojrzeniu. Była idealnym przykładem na to, że z krótką fryzurą również można być ślicznym. Jan mógł się założyć o wszystkie swoje małe oszczędności, że każdy facet dałby sobie włosy powyrywać za taką kobietę.

– Cześć... dobry wieczór – przywitał ich łagodnym uśmiechem, poprawiwszy swe okulary, które akurat zsunęły mu się na czubek nosa.

– Hej, Janek. Dobrze cię widzieć! – Mikołaj go wyściskał.

Co tu robisz?

Jak wszyscy. Przyszedłem na przyjęcie. – Zaśmiał się cicho, gładząc się po szorstkim policzku. – A ty... widzę, że chyba wreszcie wyrwałeś się z czterech ścian, co?

Mhm – mruknął Jan, mając ochotę zapaść się pod ziemię.

– To jest moja siostra, Czesława. – Wskazał prawą dłonią na swoją towarzyszkę. – A to mój kolega, Jan.

Tamci spojrzeli na siebie. Jan poczuł, jak serce zatrzepotało mu w piersi, a nogi się pod nim automatycznie ugięły.

Miło mi panią poznać... – wydukał totalnie oszołomiony jej urodą.

Mnie także. Mówmy sobie po imieniu. – Uśmiechnęła się serdecznie podczas wymiany uścisku.

Jan dopiero teraz poznał siostrę swojego kolegi. Nic dziwnego, skoro ich drogi wcześnie się rozeszły, nie było okazji do nawiązania bliższej znajomości. Cóż, życie szło własnymi drogami. We trójkę porozmawiali przez moment, a potem Jan wyszedł z mieszkania i wrócił taksówką do domu, cały czas mając przed oczami jej czekoladowe oczy okalane czarnymi rzęsami, a także pełne wargi...

Dziś miał dużo obowiązków na dworze. Porąbał drewno na opał, sprzątnął zagracone rzeczy z podwórka. Mieszkał skromnie i bez przepychu, co lubił najbardziej. Czuł się tak senny, że miał wrażenie, że zaraz zaśnie. Aby zająć swoje oczy czymś, co uchroniłoby je przed samoczynnym zamykaniem się, sięgnął na blat kuchenny po gazetę. Spojrzał na datę. Wtorkowa. Sprzed dwóch dni. Zlustrował wzrokiem stronę. Krótki artykuł na samym dole przykuł uwagę. W nocy z soboty na niedzielę na drodze koło Warszawy doszło do wypadku samochodowego. Kierowca czarnego auta z zawrotną prędkością wjechał w drzewo, teraz jest w ciężkim stanie. To syn słynnego adwokata, a kobieta, która z nim jechała, była jego siostrą. Krew odpłynęła z twarzy Jana Lukrowskiego, gdy dotarło do niego, kim była ta dwójka...

Przyjechał bryczką. W czasach przedwojennych to konie głównie stanowiły „taksówki”. Szedł powolnym krokiem korytarzem, mając nadzieję, iż uda mu się z nimi zobaczyć. Musiał osobiście dowiedzieć się, jak się czują. Nogi same ciągnęły się za nim, zdawało mu się, że ta wędrówka to nieskończoność. Powiedział imię i nazwisko kolegi pielęgniarce siedzącej w dyżurce. Ta spojrzała na niego, wskazała ruchem głowy na korytarz z prawej. Skinął głową i ruszył dalej. Na końcu zobaczył salkę za szybą. Podszedł do szyby. Na widok swojego kolegi poczuł raptowne, niekontrolowane nudności. Mikołaj leżał tam, posiniaczony, podrapany, nieprzytomny. Jan chciał wejść do środka i złapać go za rękę, aczkolwiek nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Czesława siedziała przy bracie, dłonią gładziła jego ramię, a wzrok utkwiony miała w jakiś niewidoczny punkt na białej ścianie. Prawą rękę miała w gipsie, a na lewym policzku widniało lekkie zadrapanie. Wyglądała, jakby spadła ze schodów, a nie jak ktoś, kto przed dwoma dniami miał poważny wypadek samochodowy. Jan trwał tak w bezruchu, nie wiedząc, czy powinien im przeszkadzać. W pewnym momencie dziewczyna wstała i wyszła z sali.

– Mikołaj chce się z tobą zobaczyć – wyszeptała, pociągając głośno nosem.

Spojrzał na nią współczująco i skinął głową. Wszedł do środka. Podszedł do łóżka i usiadł na krześle, które jeszcze przed minutą zajmowała Czesława. Zdecydował się podnieść wzrok na kolegę. Mikołaj patrzył na Lukrowskiego zmatowiałym wzrokiem. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała bardzo wolno. Po sali rozchodził się głośny oddech, niemalże męczący charkot. Przez brak aparatury Mikołaj musiał radzić sobie samodzielnie z trudnościami w oddychaniu.

– Ja... – zaczął zachrypniętym głosem. – To koniec... Wszyscy to wiemy... – Jego twarz wykrzywił grymas wyraźnego bólu. – Czesia wie, ale cały czas mi powtarza, że będzie dobrze. Nie będzie. Takie rzeczy się czuje.

– Nie mów tak...

– Obiecaj mi, że przy niej będziesz. Nie dasz jej się załamać. Ona nie może zostać sama na tym świecie, Janku. Rozumiesz?

Co mówisz? – zapytał zdziwiony jego słowami, poprawiwszy okrągłe okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.

– Widzę między wami podobieństwo. – Kąciki jego ust lekko się uniosły. – Wiem, że nie pozwolisz jej się poddać. Gdy zobaczysz, jak się uśmiecha, jak poczuje się silna i w miarę pewna siebie, będziesz mógł się z nią rozstać.

– Słucham? – wydukał, wpatrywał się w niego z coraz większym zaskoczeniem.

Jego serce podeszło do gardła, a umysł trochę się rozmazał z wrażenia. Chłopak nie mógł przełknąć nawet śliny.

– Obiecaj, że nie zostawisz jej... – powtórzył przyjaciel, przymykając oczy.

– Obiecuję – szepnął solennie Jan, patrząc na niego w napięciu, a kiedy usłyszał, iż Mikołaj zaczyna się krztusić, pobiegł po pomoc.

Po chwili wpadło kilkoro pielęgniarek i lekarzy. Ktoś złapał Jana pod rękę i wyprowadził z sali. Jeszcze raz odwrócił głowę i spojrzał na Mikołaja Grembeckiego, którego zaczęto reanimować.

Wkrótce wszystko stało się jasne.

Wyszedł opieszale ze szpitala. Rozejrzał się po parkingu, przysłaniając dłonią oczy przed rażącym słońcem. Dostrzegł dziewczynę stojącą z boku budynku. Patrzyła apatycznie gdzieś przed siebie. Przymknął oczy i przypomniał sobie cichy głos.

Obiecaj mi, że przy niej będziesz..”.

Otworzył powieki, a potem zaczerpnął głęboko powietrza. Wolno podszedł. Usłyszała kroki, drgnęła, lecz się nie odwróciła. Wsunął dłonie do kieszeni swoich wytartych spodni, a następnie oparł się o pień drzewa. Popatrzył na nią bardzo łagodnie. Już otworzył usta, by coś powiedzieć, jednak rozmyślił się. Co miał właściwie rzec? Pół godziny temu zmarł jej ukochany, starszy brat. Jan nie mógł po prostu zagadać, jakby nigdy nic się nie stało, lecz żałosne milczenie pogorszyłoby sprawę. Miał ochotę odwrócić się i sobie pójść. Został. Próbował ją pocieszyć, a Czesława przyjmowała każde jego słowo z wdzięcznością, ciesząc się, że nie jest w swej rozpaczy sama.

Mijały dnie. Jan miał coraz większe wątpliwości. Każdej nocy przed zaśnięciem, analizował słowa Mikołaja.

Może czegoś nie zrozumiałem? Może nie chodziło o takie codzienne bycie przy niej? Może w jego słowach był jakiś ukryty sens? Może skrywał w sobie jakiś sekret? Dlaczego to właśnie do mnie się zwrócił?”.

Zawsze koniec końców Jan stwierdzał, że umierająca osoba była poważna, natomiast ostatnie słowa zwykle odgrywały kluczową rolę. Zatem robił tak, jak zostało mu przykazane. Obiecał umierającej osobie. Musiał dotrzymać słowa. Inaczej zagryzłyby go wyrzuty sumienia.


lipiec 1939 r.

Tego prażącego lata ksiądz Edmund Żuraw zdecydował się pojechać na urlop nad morze. W swoim mieszkaniu na plebanii uszykował się na wyjazd. Doprawił sobie sztuczne wąsy i brodę, aby nikt nie mógł go rozpoznać, bowiem w Warszawie panowała niespokojna atmosfera.

Mówiono, iż lada dzień wybuchnie wojna, a Adolf Hitler to bezlitosny, pełen okrucieństwa człowiek zawzięcie marzący o zawładnięciu całym światem. Wojska niemieckie powoli zbliżały się do Polski. Polscy żołnierze szykowali się na najgorsze, jednak nie wszyscy ludzie wierzyli, iż stanie się coś złego. Strach i niepewność jutra przeplatała się z iskierkami nadziei i radościami z gorącej pory roku.

Żuraw, idąc ulicą, rzeczywiście nie zwracał niczyjej uwagi. To dobrze. Wsiadł do samochodu i razem z przyjacielem wyruszyli. Minęli wszystkie straże i szczęśliwie dotarli do celu. Sam nie wiedział, kto by mógł go śledzić i dlaczego. Słyszał od parafianina wieść, iż Hitler planuje napaść na Polskę, ale on nie dopuszczał do siebie tej strasznej wizji.

A nawet jeżeli stałaby się wojna, to szybko się skończy”, pocieszył się w myślach, spoglądając na spokojną, niezmąconą taflę szerokiego morza.


20 wrzesień 1940 r.

Wszyscy krewni uciekli przed wojną, chroniąc egoistycznie siebie, a Czesława Grembecka została w Warszawie. Dzisiejszego wieczoru wracała od schorowanej koleżanki, której wcześniej zaniosła skromny poczęstunek w postaci zdrowego, ciepłego rosołu i świeżego makowca. Nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić, spać na dworcu, czy iść pieszo do domu, narażając swe życie? W pewnej chwili zauważyła patrol niemieckich żołnierzy, którzy badawczo rozglądali się dokoła. Jeden, o błyszczących, rozszerzonych oczach, łapczywie naprzemiennie głośno cmokał i oblizywał wargi, jakby był głodny, przy tym pocierał nerwowo dłońmi o swoje spodnie. Drugi chichotał, wiedząc o tym, iż bynajmniej nie chodzi o głód, a o pragnienie zdobycia jakiejś panienki. Przestraszona Grembecka słyszała o częstych brutalnych gwałtach na niewinnych kobietach przed śmiercią, potem o ich rozstrzelaniu, rzucaniu na stos ciał, a na koniec o spalaniu lub wywożeniu. To było potworne, w głowie nie mieściło się, że wojna działa się naprawdę. Dziewczyna chciała się ruszyć, ale kończyny odmówiły jej posłuszeństwa. Stała jak sparaliżowana przed drzwiami kamienicy. W pewnym momencie poczuła, jak ktoś wciąga ją do środka. Poczuła na skórze zimny dreszcz, a serce waliło jej jak oszalałe. Odwróciła się, widząc w ciemności męską sylwetkę.

Nie mam dokąd iść – wyszeptała zdławionym głosem, otarłszy swoje wilgotne policzki.

Przytknął zaraz palec wskazujący do swych warg i posłał jej delikatny uśmiech.

Cśśś. Nie bój się. Nie zrobię ci krzywdy – oznajmił łagodnie.

Och, to ty, Jasiu...

Czas naglił, tu w sieni można było ich łatwo zauważyć.

Chodź. – Chłopak szarpnął ją lekko za rękę, a potem zaprowadził na górę, na drugie piętro.

Pchnął drzwi, za którymi mieściło się bezpieczne miejsce. Mieszkanie składało się jedynie z dużego salonu, małej kucheneczki i łazienki. Żył skromnie, ale godnie, mógł sobie pozwolić na przepych, jednakże jemu nie był on potrzebny. Zamknął drzwi główne, odwrócił się przodem do znajomej.

Nie widziałem cię od dwóch tygodni. Martwiłem się. – W jego głosie dało się słyszeć nutkę wyrzutu, brzmiał jak rodzic karcący małe dziecko.

Westchnęła cicho, ściskając w lewej dłoni torebkę. To była dla niej niemal codzienna sytuacja. Sama, w Warszawie, na ulicach pełno okrutnych Niemców gotowych zgwałcić, pobić, zabić, godzina policyjna i jeszcze Janek, przyjaciel jej zmarłego brata. Czuła się jak dziecko we mgle, które kurczowo musi trzymać się spódnicy mamy.

Ja... och... – Zabrakło jej wprost słów na obecny moment.

Stała nieruchomo, miała wrażenie, że jej serce bije tak głośno, iż jest to słyszalne niemal w całym budynku. Osaczyła ją ponowna trwoga, iż hitlerowcy ją usłyszą.

Nie powinnaś sama tak późno nigdzie chodzić, przecież wiesz, że...

Tak, Wiem – przerwała natychmiastowo, ucinając jego surowszy ton.

Zlustrował ją zaciekawionym wzrokiem od głowy do stóp, a potem uśmiechnął się dobrotliwie. Gestem ręki pokazał, by poszła do kuchni. Wskazał ruchem głowy na stół, na którym mieściła się gorąca kolacja. Równie skromna, bo w czasach wojny nie jadało się wytwornie, ale tyle starczyło, by przeżyć. Czesława zdjęła płaszcz i weszli do kuchni.

Nie chcę być nachalny, ale widzę, jaka jesteś zmęczona... Zrobiłem ciepłe kiełbaski z chlebem. Zapraszam. Zachęcił ją kolejnym, szczerym uśmiechem, a potem niczym prawdziwy dżentelmen odsunął dla niej krzesło.

Zrobił też herbaty do szklanek, postawił na stole. Zasiadł pierwszy, dając niejako dobry przykład. Spojrzał w oczy dziewczynie, czekając, aż wykona jakiś ruch. Nie zabrał się jednak za jedzenie, bo nieładnie by było zachować się jak głodomór.

„Była wojna, może to były jego ostatnie zapasy?”, rozmyślała Czesława.

Nie wiedziała, co ma zrobić, aby go nie urazić. Postanowiła przełamać swe zawstydzenie i nałożyła przygotowane jedzenie na talerz i popiła łyk ciepłej herbaty.

Jeśli mogę spytać... Spacerujesz po Warszawie, czy skądś wracasz? – zapytał miękko, próbując nawiązać z nią jakiś temat na początek po krótkiej przerwie w znajomości.

Urwał, nie wiedząc, czy będzie skora do rozmów, czy może okaże się zamknięta w sobie? Uniosła wzrok znad szklanki.

Od kilku dni chodzę do mojej chorej koleżanki, noszę jej coś ciepłego do zjedzenia. Niestety, jej bliscy uciekli parę miesięcy temu i została sama. – Chciała dodać „tak jak ja”, ale się powstrzymała. – Wiem, że ryzykowałam życie, wracając o tej godzinie, ale za dnia też się ciągle ludzie kręcą... A ja należę do tych odważnych osób – wyznała, chociaż lekko podkolorowała swą opowieść, tak naprawdę potwornie się bała i za każdym razem modliła się w duchu, by ją nie schwytano.

Czuła, iż musi się wytłumaczyć gorliwie. Uśmiechnęła się lekko do Jana i zaczęła jeść z apetytem przygotowane jedzenie. Nie jadła dziś zbyt wiele, można powiedzieć, że był to jej pierwszy posiłek.

Rozumiem, dobrze, że trafiłaś pod tę kamienicę. I że w porę zobaczyłem z okna, że ktoś się tu kręci... Czuję, że nie będzie nam łatwo żyć. Zresztą już jest trudno, ale co będzie dalej, strach pomyśleć. Powoli wszystko przejmują Niemcy i trzeba mówić po niemiecku. Ponoć będzie obowiązywał nakaz uczenia dzieci w ich języku. Nie wolno mówić po naszemu. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy – odparł, poważnie spoglądając na nią i wypowiadając swoje refleksje na temat rzeczywistego, ciężkiego świata.

Westchnął ciężko na myśl o niepewnym losie, o tym, czy przeżyją do jutra.

Pokiwała głową. Choć wiedziała o tym wszystkim, czuła, iż mężczyzna musiał się komuś wygadać.

Gdyby nie ty... Pewnie byłabym dziś atrakcją nocnej warty. Z pewnością wojna odniosła już wielkie piętno na Polakach. To przykre, że nasz naród znów musi cierpieć. Matki, żony, sieroty wylewają łzy. Mężczyźni muszą walczyć na froncie. A przecież dopiero co była pierwsza wojna... Oby te czasy szybko się skończyły – mówiła, z trudem powstrzymując lekkie drżenie w głosie. Po chwili znów zwróciła się do niego: Nie chciałabym przeszkadzać, Janku... Czy mogłabym zostać na jedną noc? Rano wrócę do siebie. Mogę spać nawet na podłodze.

Oczywiście. Możesz przenocować nawet i dwie noce, jeśli trzeba. Czasy są takie, że trzeba pomagać. W salonie jest miejsce, zaraz pokażę.

Kiedy dokończyli już w milczeniu kolację, wstał i posprzątał, pozmywał. Mokre dłonie wytarł o ściereczkę, a potem odwrócił się do Czesławy.

Proszę, za mną.

Poszli do salonu. Jan wskazał ruchem głowy na skórzaną, szarą kanapę, na której znajdowało się kilka poduszek. Pokazał też skromną łazienkę, urządzoną niezbyt luksusowo. Mieszkania w tamtych czasach odbiegały dalece od elegancji i wykwintności. Kiedy stanęli znów w salonie, odwrócił się przodem do niej.

Czuj się jak u siebie. Możesz też się wykąpać. Jest wprawdzie ciasno i rzadko przyjmuję gości ostatnio, ale dla ładnej koleżanki zrobię wyjątek. Spróbował zażartować, uśmiechając się, ale nie wiedział, czy uzna to jako komplement, czy wścibskość, więc zamilkł.

Skarcił się w duchu za swój komentarz, ale chciał nieco rozładować gęstą atmosferę, która za sprawą wojny stała się wyraźnie przygnębiająca dla wszystkich. Tysiące Polaków musiało zmagać się obecnie z jakimiś różnymi problemami, dostosować się do życia pod okupacją.

Dziękuję. – Grembecka onieśmielona szepnęła i zaśmiała się cicho.

Przeczesał palcami swe włosy. Zaczął przypatrywać się uważniej dziewczynie, patrząc prosto w oczy.

Chciałabyś, żebym coś jeszcze uczynił dla ciebie? – zapytał, posłusznie gotów wykonać prośbę.

Uratowanie życia to naprawdę dużo. Odważyła się mimowolnie musnąć policzek chłopaka, po chwili się odsuwając.

Posłał jej subtelny uśmiech.

Drobiazg.

Następnie dał jej swoją długą koszulę nocną do spania. Czesława poszła do łazienki wykąpać się. Przystąpiła do czynności higienicznych. Po niespełna piętnastu minutach wyszła ubrana w koszulę i spojrzała na kolegę z niepewnością w oczach.

Pójdę spać. Rano muszę wracać do siebie.

Spojrzeli przenikliwie sobie w oczy.

I świat się zatrzymał. Wojna na ułamki kilku sekund znikła.


30 maj 1941 r.

Polska ziemia napiła się sporej ilości krwi niewinnych ludzi w różnym wieku, cywilów i odważnych żołnierzy. Warszawa nadal była głównym miejscem urzędowania hitlerowców. Los mieszkańców był niepewny, każdego dnia modlono się, aby nastał spokój i cisza, aby to piekło się wreszcie zakończyło. Niestety, rzeczywistość trwała w (nie)najlepsze, nic nie zapowiadało na koniec wojny. Polacy jednak nie tracili wiary, dzielnie walczyli na frontach, oddając swe życie.

Wieczór, godzina osiemnasta. Trójka aktorów wracała z potajemnego teatrzyku literackiego Na Antresoli przy ulicy Złotej siedem, powołanym przez grupkę aktorów, którzy prowadzili też Kawiarnię Artystów Filmowych. Aktorzy, w tym Franciszek Brodniewicz i Adolf Dymsza choć odrobinę próbowali dać namiastkę normalności ludziom podczas życia w okupacji hitlerowskiej. Helena Grossówna szła właśnie razem z pięćdziesięcioletnim Franciszkiem Brodniewiczem i dwudziestoośmioletnim Zbigniewem Rakowieckim, dwoma znanymi aktorami. Obaj uparli się odprowadzić ją do domu. Była słaba fizycznie; szczupła, o subtelnej, zjawiskowej urodzie. We Franciszku podobało jej się niemal wszystko, od jego dystyngowanej urody aż po wrażliwą duszę, z kolei w Zbyszku jego promienny uśmiech i kryształowy głos; przed wojną nuciła sobie jego szlagier „Co ja zrobię, że mi się podobasz?” z filmu „Papa się żeni”. Miała przyjemność zatańczyć, a właściwie zastepować z nim w „Kochaj tylko mnie”.

Wszyscy milczeli, przygnębieni i zmęczeni surową, bezwzględną władzą niemiecką. Słońce przyjemnie świeciło, kontrastując z nerwową atmosferą. Wtem, nieoczekiwanie całą trójką przystanęli na chodniku, gdyż do ich uszu dobiegły jakieś strzały, wprawdzie odległe, ale wstrzymali przerażeni oddechy. Przyspieszyli kroku, chcąc jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Kilka minut później dostrzegli leżącą na samym środku ulicy młodą dziewczynę. Rozejrzeli się z obawą, lecz nikogo wokół nie było; dźwięki zdecydowanie ucichły, bo znajdowali się na innej ulicy. Podeszli do nieznajomej. Jej długie, jedwabne włosy rozsypane na ziemi były rudo-marchewkowe, zaś blade oblicze wyrażał ewidentny spokój. Zawahali się. Czy to była Niemka? Polka? A może Żydówka? Była ubrana nijako, w prostą, błękitną sukienkę sięgającą do kostek, a na stopach zwykłe sandały. Trudno było rozpoznać, jakiego pochodzenia. Nie dostrzegli ani hitlerowskiego, ani polskiego symbolu.

„Może bezdomna? Ubrana przeciętnie, pozornie zadbana”, szybko oceniła w głowie Grossówna.

Idziemy szepnął Brodniewicz i pierwszy cofnął się gwałtownie o kilka kroków, jak gdyby za moment miała wybuchnąć nieobliczalna bomba.

Ciemnowłosa aktorka spojrzała na niego wielce zdziwiona, myśląc, że się przesłyszała.

Nie możemy jej tak przecież zostawić. Co, jeśli jest ranna? zapytała z lekką pretensją w głosie.

Być może to egoistyczne, co powiem, ale wiesz, Heleno, że to może być pułapka. Jest wojna, nigdy nic nie wiadomo. Trzeba być czujnym na każdym kroku. Wszyscy o tym pamiętajmy.

Nie spodziewała się po nim takiej reakcji. Z jednej strony go rozumiała, bo każdy bał się o siebie, z drugiej coś nakazywało jej pomóc temu człowiekowi. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby zostawili go na pastwę losu, szczególnie w tych czasach, kiedy właśnie powinno się wspierać i być razem. Zbliżyła się do leżącej, ukucnęła i delikatnie poklepała po twarzy.

Halo, przepraszam, co się stało? odezwała się głośniej, czując, jak gęsia skórka pojawia jej się na rękach i ramionach w trwodze.

Bezskutecznie. Rudowłosa dziewczyna miała zamknięte oczy, wyglądała jakby spała, ale mogła równie dobrze mieć wewnętrzne, poważne uszkodzenia. Z pozoru świetnie wyglądający ludzie, mogli w środku wykrwawiać się powolnie, w męczarniach.

Musimy ją zanieść do mieszkania skomentował Zbyszek, jak zawsze dobroduszny, i zerknął uważnie na starszego kolegę. Pomożesz nam?

Franciszek westchnął ciężko, doskonale zdając sobie sprawę, iż sam nie wygra. Skinął głową. Obaj chwycili bezwładną za ramiona i zaczęli iść. Na szczęście nie trafili na przeszkody w postaci Niemców. Zbyszek otworzył drzwi do swego mieszkania na drugim piętrze, w starej kamienicy na ulicy Wodnej, czyli Wasserstraße, w dzielnicy Praga-Południe. Mężczyźni wnieśli pannę do salonu i tam położyli ją na kanapie. Żona Zbyszka, Karolina Lubieńska, zainteresowała się od razu gościem, wytłumaczył, jak go znaleźli. Z początku Karolina była bardzo sceptycznie nastawiony, narzekała, mrucząc coś pod nosem, że niepotrzebnie ściągnie na nich wszystkich kłopoty. Zaraz jednak Zbyszek ją uspokoił, a ona w końcu pochwaliła jego postawę. Zlustrowała wzrokiem nieznajomą dokładnie, acz nie znalazła rany na jej ciele.

Oby miała dobre zamiary, inaczej możemy gorzko żałować, iż jej pomogliśmy burknął Franciszek Brodniewicz, najwidoczniej dzisiaj wstał lewą nogą.

Siedząc na brzegu sofy, Helena oderwała wzrok od przybyłej i spojrzała na kolegę z życzliwością w swoich brązowych oczach.

Nie mogłam obojętnie przejść koło niej, znasz mnie i moje dobre serce. Chyba masz dziś zły dzień, hm? odparła twardym głosem.

Zbierajmy się, musimy iść, nim nastanie godzina policyjna – zmienił temat, ucinając pogawędkę, która mogła doprowadzić lada moment do ostrej kłótni.

Krzyżując ręce na piersi, stał oparty o kremową ścianę naprzeciw. Patrzył na zgromadzonych swymi szarymi, wnikliwymi tęczówkami, którymi niegdyś uwodził na ekranach kobiety.

Spotkamy się jutro rano w kawiarni Artystów, dobrze? – zapytała Helena do aktorów, podnosząc się leniwie.

Obaj się zgodzili, Brodniewicz z pochmurną miną, miała nadzieję, że jutro mu przejdzie i znów uśmiechnie się, tak jak w filmach. Wszyscy starali się żyć normalnie w tych bezlitosnych czasach dyktatury. Spotykali się, tego jeszcze nikt nie zabraniał. Po wyjściu Brodniewicza i Grossówny Zbyszek spojrzała ponownie na nieprzytomną. Zajął się pomaganiem żonie w przygotowaniu do skromnej kolacji. Jedzenia było mało, ciężko było zarabiać na chleb, ledwo wiązali koniec z końcem, ale na ich korzyść przemawiał fakt, iż czynnie pracował w swoich zawodach, w teatrach jawnych. Twierdził, iż w ten sposób pomoże polskiej kulturze.

Niespodzianie, w środku nocy aktorskie małżeństwo obudził przeraźliwy krzyk podobny do skowytu zarzynanego zwierzęcia żywcem krojonego bądź palonego. Zerwali się na równe nogi z łóżka i popędzili do salonu. Pośród panującego mroku, na kanapie siedziała zgarbiona dziewczyna, oplatając się ramionami oraz kołysząc w przód i w tył. Płakała spazmatycznie. Widzieli w blasku sierpowego, białego księżyca, jak jej smukłym ciałem wstrząsało drżenie raz po raz. Nie wiedzieli, co począć. Karolina z wahaniem przysiadła obok niej, delikatnie położyła dłoń na jej ramieniu.

Spokojnie, nie płacz, jesteś bezpieczna. Nic złego nie zrobimy – zapewniła bardzo łagodnym głosem, patrząc na bladziutkie jak kreda dziewczęce oblicze, na którym uzewnętrzniało się czyste cierpienie. – Mój mąż znalazł cię na ulicy nieprzytomną.

Ta, pomimo spodziewanej reakcji, urwała swój histeryczny płacz, podnosząc głowę i wlepiając spłoszone spojrzenie najpierw w Karolinę, potem w Zbigniewa. Oceniała, czy może zaufać tym ludziom, czy może powinna uciec, znaleźć odpowiedniejsze schronienie. Postanowiła jednak zmniejszyć napięcie lęku, który zewsząd ssał ją od środka, dojmował ze wszystkich stron, paraliżował każdą komórkę, każdy mięsień, od koniuszków palców stóp aż po czubek głowy. Przełknęła głośno ślinę, najpewniej przypominając sobie minione wydarzenie.

Boję się... – Jej szept ledwo można było złowić uchem.

Jesteś bezpieczna, nic ci nie grozi. Nazywam się Zbigniew Rakowiecki, a to moja żona, Karolina Lubieńska – odezwał się miękko Zbigniew, przyglądając się jej opiekuńczo, stojąc pod ścianą z dłońmi luźno zwisającymi wzdłuż tułowia.

Kiwnęła głową, wyraźnie przestając dygotać, aczkolwiek nadal siedziała spięcie wyprostowana, jak gdyby szykowała się do ucieczki w każdej sekundzie. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Musiała wytłumaczyć swe położenie.

Zobaczyłam straszną rzecz. – Nie ponaglali, więc po chwili kontynuowała. – Byłam świadkiem strasznych egzekucji przed mym domem. Ludzie krzyczeli, błagali o litość... Zginęła moja mama i dwóch braci... – Przerwała, w jej lazurowych oczach zalśniły łzy, dlatego je zamknęła. – Uratowałam się tylko dzięki temu, że leżałam pod kilkoma martwymi ciałami. Wydawało mi się, że widziałam poruszające się oczy jednego z braciszków, choć było wiadome, że nie żył... Pomimo że nie jestem małą dziewczynką, mam dwadzieścia dwa lata, nikt mnie nie dojrzał. Niemcy poszli sobie, a ja mimo wolności, byłam przerażona tym, jak blisko widzę nieruchome twarze, zastygnięte w zaskoczeniu lub cierpieniu. Wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Uciekłam stamtąd i biegłam przed siebie. Aż na którejś ulicy zemdlałam. – Opuściła bezwiednie głowę, otworzywszy powieki. – Boję się wracać do domu... Nie mam już nikogo w Warszawie. Tatę gdzieś zabrano, a dziadkowie z obu stron i pozostali krewni mieszkają na drugim końcu Polski, nie mogą mi pomóc... Jestem zupełnie sama. Mogę zostać u was na kilka nocy? – Spod grzywki zerknęła kątem oka nieśmiało najpierw na swoje dłonie zaciśnięte w pięści ułożone na kolanach, potem na parę.

Małżeństwo nieco się zdziwiło tą bezpośredniością, aczkolwiek nie odmówiło udzielenia pomocy. Karolina położyła znów rękę na ramieniu zrozpaczonej nieznajomej.

Bardzo ci współczuję... Oczywiście. Dziś trzeba sobie pomagać. Zostań, ile chcesz, mamy spore mieszkanie – zgodziła się szczerze, przechylając lekko w bok, a jej kosmyk złotych, kręconych włosów opadł na policzek.

Ta podniosła głowę, odgarniając sobie włosy barwy marchewki i poprawiając niesforną, krótką grzywkę. Przez moment zawahała się, niepewna, czy dobrze usłyszała, ale dostrzegłszy delikatne uśmiechy, odetchnęła głęboko. Oparła się plecami o miękką kanapę, już odrobinę uspokojona.

Dziękuję – szepnęła.

Jak się nazywasz? – zagadnął Zbigniew, siadając w fotelu naprzeciw.

Eufemia Wziątewicz. – Spojrzała na niego i uniosła brew, uświadomiwszy sobie, iż gdzieś go już spostrzegła. – Chyba pana widziałam w teatrze...

Roześmiał się krótko i uśmiechnął się promiennie, odsłaniając rząd białych, równych zębów.

Cóż, jestem aktorem. Grywam w filmach, teatrach, ludzie mnie rozpoznają.

Ach, tak. Rakowiecki! Oglądałam „Fredek uszczęśliwia świat” – odparła spokojnie, odszukując ów tytuł filmu zakopany w otchłani umysłu, mimo że w swoich słowach i gestach bynajmniej nie pałała radością.

Owszem, to ja.

W takim razie naprawdę nic mi nie grozi”, pomyślała Eufemia, pocierając palcami swój policzek.

Miała szczęście, że ta dwójka ją przygarnęła. Inaczej spędziłaby tę noc sama, zapewne w końcu znaleziona przez hitlerowców, zgwałcona i zastrzelona... Na tę chwilę nie była wylewna w opowiadaniu o sobie, trwoga nadal ściskała ją za gardło, dlatego Karolina i Zbigniew nie naciskali. Życzyli spokojnej nocy i wrócili do sypialni. Eufemia położyła się na kanapie, przykryła się kocem i zamknęła mocno powieki, chociaż zdawała sobie sprawę, iż prawdopodobnie będzie ją męczyć realny, osobisty koszmar sprzed kilku godzin...

Chciała stworzyć sobie swój własny, bezpieczny świat, żyć w nim szczęśliwa, bez problemów i wszelkich swoich zmartwień. Niestety, życie przyniosło całkiem inny scenariusz... Jej ojciec dwa miesiące temu został schwytany podczas łapanki i przetransportowany do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, gdzie najpewniej uśmiercono go w komorze gazowej tak jak kilkudziesięciu innych więźniów bądź wysłano go do przymusowych, ciężkich prac. Okrutny los, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Musiała dźwigać ciężar rodziny, czuła się odpowiedzialna za wszystkich i za siebie. Natomiast dziś matka i dwójka braci, dwuletni i dziesięcioletni chłopiec zginęli na jej oczach. Za wszelką cenę starała się trzymać emocje na wodzy, nie pokazywać nikomu, że ma gorszy dzień, lecz właśnie dzisiaj przelała się czara rozpaczy...


31 grudzień 1943 r.

Czesława Grembecka, dwudziestotrzylatka siedziała na ławce, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Z budynku obok nie słychać było dudniącej muzyki, a jedynie cicho lecące z gramofonu piosenki. Dziewczyna rozmyślała nad tym, jak bardzo życie w Warszawie się zmieniło... Cztery lata temu, pierwszego września wybuchła wojna. Niemcy napadli na Polskę. Życie Polaków radykalnie się zmieniło. Początkowo byli dobrej myśli. To parę dni, mówili, ale te parę dni potrafiło wszystko zmienić. Tak zaczynają i kończą się wojny, tak ludzie rodzą się i umierają. Wystarczy parę chwil. Wierzyli, iż naród jest niepokonany po tym, jak odzyskał niepodległość, większość społeczeństwa była nastawiona, iż wojna przyszła szybko i szybko się skończy. Niestety, mylili się srogo... Żyło im się naprawdę ciężko. Na porządku dziennym były kradzieże, aresztowania, uliczne łapanki, masowe bądź pojedyncze egzekucje, zsyłki do obozów, spalanie budynków. Polacy walczyli zbrojnie, prowadzili tajne nauczanie, pomagali zbiegom, bojkotowali zarządzenia niemieckie. Wobec Żydów przyjmowali doprawdy rozmaite postawy. Od niesienia pomocy z narażeniem życia, przez obojętność, aż po zabijanie dla własnych korzyści, by przeżyć lub się wzbogacić.

Jeszcze się Polska o nas upomni...

Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy...

Dobiegł ją krzyk jednego z gości:

Pijemy za bijatykę, oszustwo i kradzież! Za oszustwo, żeby oszukać śmierć! Za bijatykę, żeby bić się za przyjaciela! Za kradzież, żeby skraść kobiecie serce! I żebyśmy nigdy się nie zgubili!”.#1

Automatycznie skierowała swój wzrok w tamtym kierunku, jednocześnie błagając, by jej chłopak był w oknie naprzeciwko. Upewniając się, że przygląda się jej, powoli dotknęła palcami swoich ust, które kilka minut wcześniej po raz wtóry dotknęły jego warg. Ucieszyła się w duchu, kiedy ponownie uchwyciła jego spojrzenie, a potem popatrzyła w niebo. Kochali się, kochali na tyle mocno, by spędzić ze sobą resztę swojego życia, pomimo tragedii, jaka ich zewsząd otaczała, pomimo codziennej śmierci czyhającej za rogiem.

Jeszcze raz Grembecka zwróciła wzrok w kierunku Janka, ale nie stał już tam gdzie poprzednio. Spuściła wzrok na swoje bose stopy oraz buty samotnie rzucone w trawę. Był koniec grudnia, za kilkanaście minut mieli zacząć nowy rok, ale po śniegu ani śladu. Panował jedynie przyjemny chłód. Chociaż w sylwestra był spokój w mieście. Okupanci sami świętowali w swym gronie, zatem obyło się bez strzelanin, bombardowania i innych, przykrych rzeczy. Odrzuciła kosmyk włosów do tyłu i zwróciła wzrok ku niebu. W budynku zaczęto odliczanie.

Cztery... Trzy... Dwa... Jeden...

Gwiazdko, szczęśliwego nowego roku!

Odwróciła się gwałtownie, gdy usłyszała ten radosny, męski głos, a Jan Lukrowski, rówieśnik, nakrył jej ramiona marynarką, uśmiechając się przy tym delikatnie.

Wzajemnie, Jasiu. Oby ten rok był lepszy od poprzedniego – odpowiedziała szczerze, choć sama nie wierzyła w owe słowa, było to zdanie wypowiedziane mechanicznie.

Tylko ty i ja... – wyszeptał.

Ich twarze były blisko siebie. Dzieliło je zaledwie kilka centymetrów. Czuł na twarzy jej szybki, nierówny oddech. Jej oczy przyglądały mu się z prawdziwą czułością, mierząc każdy milimetr jego twarzy. Ich spojrzenia się spotkały i już nie zamierzały nigdzie indziej spoglądać. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Nie zwracali uwagi na wesołe głosy dobiegające z domu ich przyjaciela. Wtedy właśnie ich usta zetknęły się po raz kolejny, w miłosnym pocałunku. Następnie Czesława odsunęła się i ponownie zapatrzyła się w niebo.

Jutro już nikt, a dziś jeszcze my...”.

Mimowolnie pomyślała o koleżance, która z rodzicami i wraz z większością mieszkańców zginęli w pożarze kamienicy, właśnie trzydziestego pierwszego grudnia.

Marzenia zniknęły i cała nadzieja obróciła się w pył. Kiedy miliony płonęły, kurtyna opadała. Ludzie zostali straceni dla świata, kiedy zginęli w porażających płomieniach, żywcem pochłonięci przez języki gorącego ognia...


Helena Grossówna, Franciszek Brodniewicz, Adolf Dymsza, Zbigniew Rakowiecki i Karolina Lubieńska to prawdziwe postacie - znani, przedwojenni aktorzy, #1 Cytat z filmu „Jutro idziemy do kina”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]