5.08.2021

Rozdział czternasty

Wszyscy mamy sekrety

Rozdział czternasty



10 sierpień 1944 r.

A za sumienia murem wojsko krwawym sznurem maszeruje, w blady świt...”.#1

Drobiazgowe spojrzenie Michała było utkwione w obrazie, a co jakiś czas przenosiło się na kobietę. Jego prawa dłoń rzetelnie szkicowała rysy twarzy. Nie szczędził wysiłków, aby jak najlepiej odzwierciedlić kobietę siedzącą naprzeciw. Nie mógł pozwolić sobie na zrobienie jakiegoś błędu. Od tego zależało jego życie. W dosłownym sensie... Siedział zamknięty w pokoju jak więzień, nie pozwalano mu nawet wyjść do łazienki. Musiał więc sikać pod ścianą, dlatego czuł się zażenowany faktem, iż obca kobieta go obserwuje kątem oka. Pod drzwiami czuwało dwóch żołnierzy, którzy go pilnowali. Całe szczęście, że nikt nie stał nad nim i nie świdrował go wzrokiem, bo praca szłaby kiepsko. Malowanie obrazów zwykle przynosiło mu radość, ukojenie, lecz teraz nie czerpał z tego żadnej satysfakcji. Czuł presję, którą musiał zlikwidować. Przecież działanie pod wpływem szantażu mogło doprowadzić do porażki. Przerwał na moment, odkładając ołówek na blat stolika, przymknął powieki i wziął głęboki wdech, licząc do dziesięciu. Wewnętrznie się uspokajał. Jego pasja do malowania uratowała mu życie. Zaraził się nią od kolegi-biletera, razem z którym pracował w teatrze. Tak samo było z pisaniem i recytowaniem wierszy o tematyce religijnej. Pamiętał, że po śmierci Marii był na skraju załamania nerwowego do tego stopnia, iż przed wyprowadzką z ich wspólnego mieszkania myślał nawet o samobójstwie. Wtenczas traktował sprawę poważnie, teraz zaczął się śmiać w myślach ze swojego niedorzecznego, niespełnionego czynu. Władało nim szczęście, że nie zwariował do reszty. Malowanie natury i pisanie dostojnych wierszy o Bogu koiło jego duszę. Poza tym musiał żyć dla swojego jedynego dziecka.

Otworzył oczy. Spojrzał bacznie na kobietę, która z dużą cierpliwością mu pozowała, prawie się nie ruszając i patrzyła przed siebie. Mógł wyobrażać sobie, że maluje swą umiłowaną żonę. Jaki by miało to sens? Maria była czarnowłosą, szczupłą pięknością o subtelnym obliczu i długich nogach. A ta żona niemieckiego żołnierza... rudowłosa, otyła, brzydka, twarz pulchna, podwójny podbródek, fryzura nastroszona, zwisające lekko piersi. Aż dziw bierze, że mąż chciał ją uwiecznić na obrazie. Ale przecież podobno dla męża żona jest najpiękniejsza i najszczuplejsza. Ach, miłość zaślepia. Kąciki warg Michała bardzo powoli uniosły się w dyskretnym uśmiechu. Miał jedną motywację, by przyłożyć się do pracy. Pragnął wrócić do kochanej córeczki, która za nim tęskniła. Miał teraz tylko ją. Napłynęła do niego nowa energia przyzwalająca na skrupulatność. Przejechał długimi palcami lewej dłoni po swych czarnych niczym smoła włosach, po czym spojrzał na kobietę, unosząc ołówek na znak kontynuacji. Ta skinęła tylko głową, uśmiechając się lekko.

Powrócił do malowania. Im szybciej skończy, tym szybciej go zwolnią, pałał przynajmniej taką nadzieją...


11 sierpnia 1944 r.

Godzina dwudziesta trzecia. „Karp” i „Ruda Mewa” spotkali się przed kamienicą, w której akurat zatrzymali się u dobrych znajomych. Cieszyli się pustką i chłodem orzeźwiającym ich umysły i przynoszącym w mały sposób ukojenie. Ciemność mogła wywoływać straszne wrażenie, ale oni chcieli w samotności chłonąć swe towarzystwo. Ostatnio rzadko mieli okazję pobyć sam na sam. Stanęli z boku kamienicy w obawie przed nocną kontrolą Niemców. „Karp” przypatrywał się swej koleżance. Była szczupłą pięknością, która elektryzowała swą urodą. Jej długie włosy były tak ogniście rude, iż mogłoby się zdawać, że miała je pomalowane. Małe, błękitne oczy błyskały często wesoło. Chciała obrać sobie pseudonim „Ruda”, ale było już kilka takowych dziewczyn, więc wybrała „Rudą Mewę”, gdyż uwielbiała ptaki. Wbrew pozorom nie krzyczała piskliwie jak mewa.

Z „Karpiem” poznali się dopiero podczas okupacji, a później razem działali w konspiracji, wspólnie chodzili na msze święte i na potajemne zajęcia do profesora. Łączyła ich czysta, zwyczajna przyjaźń.

Nie mieliśmy jakoś okazji spokojnie porozmawiać... Jak „Pilot”, nasz najmłodszy, dzielny bohater, który doręczał listy? – zagadnęła, zerkając na mężczyznę kątem oka.

Mimo królującego mroku widziała zarys jego przystojnego oblicza, które lekko spochmurniało.

Zmarł kilka dni temu, rozstrzelany, nie dało się go uratować – odparł beznamiętnie, wpatrując się przed siebie, tym samym unikając jej spojrzenia w jej twarz, która, jak mógł przypuszczać, teraz stała się smutna.

Nie lubił patrzeć na cierpienie oraz rozczarowanie, choć w obecnych okolicznościach można było je spotkać wszędzie.

Wszędzie go było pełno... Można było się tego spodziewać. – W jej głosie dawało się słyszeć żal. – Ile to jeszcze potrwa? Ile jeszcze będziemy żyć w okupowanym kraju?


Najmilsza, odpisz, jeżeli żyjesz, a jeśli zmarłaś, to trochę trudniej, lecz będę szukał długo i żmudnie. Jakoś cię znajdę, przyjdę z pomocą, nie martw się, miła, trzymaj się mocno”.#2

Tymczasem Jan Lukrowski nie mógł znaleźć ani swej ukochanej Czesławy, ani oddziału. Zawierucha wojenna szalała na dobre, powodowała coraz większe zniszczenia. Z każdym dniem było coraz gorzej. Modlił się do Boga, by zakończył tę potworną niezgodę. Słyszał nieustannie niemal nieustanne krzyki niewinnych Polaków w bezwzględny sposób mordowanych oraz samoloty bombardujące Warszawę. Kilka dni temu widział Żydów, którzy zostali przetransportowani, prawdopodobnie do obozu koncentracyjnego.

Raz był świadkiem, jak w podwórku wrzucano bezwładne ciała do dołów, które wykopywane były po egzekucjach. Nie postawiono żadnych krzyży. Anonimowe pochówki wprawiały w szczery żal i jednocześnie w większą nienawiść do wrogów. Widział również, jak na ulicach psy oraz szczury biły się o ludzkie mięso, jak pociski zasypywały miasto, ludzie pomagali budować barykady... Wszystko napawało istnym lękiem.

Były też dobre chwile. Na przykład takie jak ta, kiedy poszedł do kościoła. Wraz z innymi powstańcami śpiewał szturmówkę, z dumnie uniesioną głową. Wszyscy potem wychodzili, śpiewając „nie damy ziemi skąd nasz ród”... Pomagał dwa razy odkopywać cywilów zasypanych pod resztkami domów, robił w strasznym kurzu, pocąc się przy tym, a ciemnozielone, powstańcze ubranie kleiło mu się do ciała. Powstańcy musieli po omacku odszukiwać rannych. Zasłaniali sobie chustami oblicza, powietrze gęste, gryzło w oczy, nie było czym oddychać. Później wykopali szeroki dół, do niego zrzucali strzępy ludzkich ciał. Noce oświetlały łuny zaraźliwych pożarów pojedynczych budynków.

Patrzy Polska na Warszawę. Na nieustanny jej trud. A w Warszawie dni są krwawe. W podziemiach pracuje lud...”.#3

Teraz Jan Lukrowski „Fiolet” leżał za barykadą, patrząc przez okienko obserwacyjne. Trzymał w obu dłoniach karabin. Cały spocony od gorących promieni lata, pojedyncze kosmyki czarnych włosów kleiły mu się do mokrego czoła. Gdy zauważył z daleka hitlerowców, wzmógł swoją czujność, po czym zaczął strzelać z ukrycia. Nastał momentalnie gęsty dym, unoszący się spod płonącego czołgu, więc musiał strzelać na ślepo. Spostrzegł, iż naprzeciwko poległ młody chłopaczek z innego batalionu, który dostarczał listy. Przypomniał mu się trzynastoletni „Pilot”, ich doręczyciel z oddziału. Ciekawe, czy żył... Janek zawołał do dowódcy innego batalionu, iż zbliży się do rannego, by pomóc. Kiedy tamci go osłaniali, on zaczął się powoli przeczołgiwać. I, jak się okazało, było to rozsądne posunięcie, które uratowało mu życie. Gdyby nie padł, dostałby prosto w głowę.

Gdy dotarł do nastoletniego chłopca, zobaczył krew sączącą się mocno z rozchylonych warg, natomiast na bladej, młodziutkiej buzi malowało się cierpienie. Próbował coś wyszeptać, lecz wychodził z tego tylko cichy charkot. Jan poprawił hełm, wziął chłopca na ręce, pomimo protestów innych powstańców. Zszedł do najbliższego kanału i zaczął iść w stronę pobliskiego szpitala.

Kiedy wszyscy w ciebie zwątpili, pokaż im, że się mylili...”.#4

Z powodu wysokości kanału, godzinną drogę odbył w pozycji na wpół zgiętej, towarzyszyła mu jedynie ciemność. Wodę miał do samych kolan, posuwał się wolno, żwawe kroki spowodowałyby zbyt wielki plusk. Chłopiec milczał, prawdopodobnie zbyt wyczerpany, ranny. Podczas małych odpoczynków Jan próbował opierać się plecami o ścianę, aczkolwiek po obskurnej ścianie zsuwał się na dół. Wszędzie panowała cisza, przerywana co jakiś czas świstem nadlatującej bomby. Miasto zostało obdarte z godności, wypełnione oceanem krwi i ludzkimi tragediami... Nie żałował, że oddał swoje serce ojczyźnie. Wiara z nadzieją ciągle się mieszały, w wojennych warunkach były codziennością. Gdy Jan wydostał się na dwór i powitało go upalne słońce, zorientował się, iż niestety... Chłopiec nie przeżył. Jan nie czuł się z tym źle, nie miał wyrzutów sumienia. Przyzwyczaił się do tego ciężkiego życia...

Wieczorem, gdy porządnie się ściemniło, spostrzegł jakieś ognisko w ogrodzie, Dołączył do obcego batalionu, który powitał go ciepło. Ludzie obdarzali się sympatią, starali się sobie wzajemnie pomóc. Nikt nie traktował nikogo ozięble.


12 sierpień 1944 r.

Niemcy za niezłomny opór Powstańców i ich odwagę, nikczemnie mścili się na bezbronnych mieszkańcach, wywlekając siłą fizyczną lub zmuszając agresywnymi krzykami, by jak najprędzej opuszczali swoje mieszkania. Ustawiali zatrwożonych ludzi przed ścianami budynków lub na tyłach podwórek, aby następnie rozpocząć rozstrzeliwanie z karabinów maszynowych. Owe karabiny trzymali w rękach czy też były ustawiane na skrzyniach samochodów ciężarowych. Później zajmowali się własnoręcznie dobijaniem jęczących rannych błagających o litość. Pewna ranna kobieta błagała, by zabili najpierw jej synka, potem ją. Nieoczekiwanie jej lament zamarł, kwilił tylko chłopczyk, który także ucichł.

Trzydziestotrzyletni dowódca oddziału „Deszcz” Leonard Furczak „Trzmiel” został ranny. Z samego rana, gdy poszedł patrolować okolicę, raptem, nad nim upadł pocisk z granatnika, uderzając w mur. Wszystkie odłamki odbiły się od ciała, zaś na mężczyznę spadł jedynie ogon z obręczą oraz piórami, przecinając spodnie i raniąc nogę. Zaznał szoku, gdyż, dostawszy twardym odłamkiem w gołą głowę, z której zdjął chwilę wcześniej hełm, zachwiał się. W oczach miał pełno kurzu. Nie zorientował się nawet, co się właściwie stało, nie był przygotowany akurat na taką sytuację. Dopiero po chwili poczuł, iż miał mokro w prawym bucie. Spostrzegłszy, iż stopa była obmyta cała we krwi, zrobiło mu się słabo, ale nie zemdlał. Zachwiał się drugi raz, usiadł ślimaczo na ziemi i zawołał półgłosem kolegów. Władek, znajdujący się tuż za barykadą, jakieś dziesięć metrów dalej, usłyszał go. Rozejrzawszy się wokół i upewniwszy, że jest czysto, podbiegł.

Och, jest pan ranny, panie dowódco... Ze mną nic panu nie grozi, naprawdę! – powiedział wesoło, mimo straszliwej sytuacji żarty się go wciąż trzymały, czasem próbował rozładować atmosferę.

Władek, ty dowcipnisiu, pomóż mi – mruknął dowódca, ale lekko, mimowolnie się uśmiechnął, nie mogąc się od tego powstrzymać.

Podtrzymując kolegę, Władek zaprowadził go do najbliższego punktu sanitarnego, gdzie opatrzyli ranę i dali zastrzyk przeciwtężcowy.

Następnego dnia „Trzmiel” mógł już prawie normalnie chodzić, jedynie lekko kuśtykając.


Kiedy po południu jeden z batalionów dotarł do Śródmieścia na Gęsiej, zastał po prawej stronie iście odrażający widok. Ludzie leżeli zasypani pod gruzami. Ci w najmniejszym stopniu, szarpali się, starając się samemu wydostać bądź pomóc powstańcom w odkopywaniu. Niektórzy milczeli, czekając ze spokojem na to, co przyniesie los, a inni płakali spazmatycznie, dusząc się przy tym. Odkopywanie szło naprawdę ciężko, gruz mógł na nowo się zasypywać, powstańcy męczyli się z tym, używając całej swojej zdrowej siły. Jak tylko mogli, starali się nikogo nie zostawiać w potrzebie. Jakaś łączniczka płakała cicho na widok odkopanego martwego dziecka. Do pomocy dołączył ksiądz Edmund Żuraw, który mieszkał nieopodal. Mimo iż był drobnej postury, dzielnie czynił swoją powinność, ignorując zmęczenie i modląc się w duchu za zmarłych. Dla niego najokrutniejsza była myśl, iż tam znajdowali się żywi ludzie skazani na świadomą śmierć...


13 sierpień 1944 r.

Z piersi Michała wyrwało się mocne westchnienie nieopisanej, kolosalnej ulgi, gdy o szesnastej odkładał ołówek. Wreszcie skończył. Uśmiechnął się nikle, oceniając swe dzieło. Rozpierała go duma.

Skończyłem – powiedział po polsku do kobiety, wstając z krzesła, po czym skinął głową.

Rozprostował kości, przeciągając się w bardzo leniwym geście. Żona niemieckiego oficera podniosła się z kanapy. Podeszła nieśpiesznie do stołu, miejsca pracy malarza, a następnie popatrzyła na ukończony portret przedstawiający z bliska twarz i lewe ramię. Starał się oddać wszelkie atuty kobiety, co nie było łatwe ze względu na jej nieatrakcyjną urodę. Serce waliło mu z nadmiaru emocji, nie wiedział, jak jego praca zostanie przyjęta.

Sehr gut! Sehr gut! (Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!) – zawołała euforycznie, składając dłonie, natomiast w jej oczach zamigotały niekłamane iskry podziwu.

Faktycznie było nad czym się zachwycać, portret odzwierciedlał wręcz idealnie rzeczywistość. Kobieta uśmiechnęła się od ucha do ucha i wyszła z pokoju. Po chwili weszło trzech żołnierzy. Mąż zbliżył się do stołu. Na ich widok żołądek Michała się skurczył, zaś on sam obserwował bacznie wyraz twarzy niemieckiego żołnierza, głównego zainteresowanego.

Och mein Gott... (O mój Boże…) – Złapał się za głowę. – Was ist das für ein böses Ding?Es ist unmöglich. (Cóż to za paskudztwo? To niemożliwe.) – Spojrzał na Polaka, zacisnął prawą dłoń w pięść i uniósł ją do góry. – Źle! Źle! – krzyknął, aby tamten mógł go zrozumieć.

Jowiszową, zagniewaną atmosferę można było niemal kroić w powietrzu. Żołnierze już wycelowali karabiny w stronę Michała gotów go rozstrzelić jak kaczkę. Ten od razu pobladł na twarzy, kuląc ramiona. Zrozumiał, iż właśnie wybiła godzina jego śmierci. Na miękkich nogach cofnął się o dwa kroki. Zaczął odmawiać w myślach gorącą modlitwę.

To już koniec. Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławiona Ty jesteś między...”.

Nein! Ich habe nur Spaß gemacht! (Nie! Właśnie żartowałem!) – zawołał natychmiastowo hitlerowiec, przesuwając od razu karabiny towarzyszy w dół. – Du kennst keine Witze, polnischer Idiot? Bild ist großartig. Wirklich. (Nie znasz się na żartach, polski idioto? Obraz jest wspaniały. Naprawdę.) – Popatrzył na wylęknionego Michała, posyłając mu szeroki uśmiech. – Nie bój się. Dobrze zrobiłeś. – Klepnął go mocno w ramię, aż Polak zgiął się wpół.

Tak? – szepnął wątpiąco, spoglądając nadal płochliwie na żołnierza.

Tak, tak. Dziękuję – zapewnił już całkiem poważnie.

Ich danke. (Dziękuję.) – Kobieta podała mu rękę, a Michał zszokowany delikatnie ją uścisnął.

Jesteś wolny. – Niemiec wskazał palcem wskazującym lewej dłoni otwarte drzwi.

To były dwa najpiękniejsze słowa, jakie tylko w ogóle można było kiedykolwiek usłyszeć. Proste słowa, a człowiek jakże się ucieszył! Z szeroko otwartych oczu Michała zaczęły napływać łzy z wrażenia. Powstrzymywał je wytrwale. Nie chciał pokazywać słabości tym złym bestiom. Ruszył powoli do przodu niepewnym krokiem, jeszcze nie wierząc w swoje szczęście. Przecież to nie może być prawda.

Znalazł się na zewnątrz domu, rozejrzał z trwogą i oddalił o kilka dobrych metrów, by sprawdzić, czy za nim nie idą. Może zastawili sprytną pułapkę? Może jednak zaraz go dorwą i zabiją? Musiał zachować koncentrację. Szedł tak długo bocznymi uliczkami, odmawiając w myślach modlitwy do Maryi i Boga, aż o dziewiętnastej dotarł do znanej kamienicy, nie doznając po drodze żadnego uszczerbku. Wszedł szybko po schodach i stanął przed drzwiami swojego tymczasowego mieszkania. Dopiero wtedy wstąpiła w niego znów niewyobrażalnie wielka ulga, jakby ktoś zdjął mu kamień z serca.

Żyję... ja żyję... – szeptał.

Zaczął chichotać, a po chwili jego radosny śmiech automatycznie stał się głośniejszy i histeryczny, niósł się po ścianach pustego korytarza. Michał pozwolił, by łzy ciekły mu po policzkach i na moment przysłaniały pole widzenia. To było silniejsze od niego. W ten sposób wyparowywał z niego gigantyczny strach, który kumulował się w nim od kilku niepewnych dni. Cudem uniknąłem śmierci, nie mogę w to uwierzyć..., przemknęło mu przez myśl mimo woli.

Wszedł do mieszkania. Rozejrzał się dyskretnie, czy coś się nie zmieniło. Ujrzał w salonie śpiącego na kanapie Józefa. Na krześle nieopodal siedziała Marysia, smutnym wzrokiem wpatrywała się gdzieś w przestrzeń. Na widok taty jej buzia w lot się rozjaśniła, przypominając iście słońce.

Tatuś! – wykrzyknęła z entuzjazmem, zrywając się na nogi.

Podbiegła do taty z szeroko rozłożonymi rękami.

Jestem, kochanie. Cześć! – Ucieszony objął ją, przytulając mocno do siebie.

Obiecałeś i jesteś!

Zawsze dotrzymuję słowa. – Uszczypnął delikatnie jej policzek w czułym geście.

Jej lokowane włoski oraz błękitne tęczówki wprost pasowały do obrazu aniołka. W przyszłości złamie niejedno serce... Józef obudził się zaskoczony tą głośną radością. Spostrzegłszy zdrowego Michała, najpierw ubrał na twarz autentyczne zdziwienie, zaś kilka sekund później potem szczery, aczkolwiek lekki uśmiech.

O, jak dobrze, że to pan – stwierdził z nutą ulgi. Wstał i podszedł do mężczyzny. – Co... co się stało? – Zaczął wpatrywać się w niego tak, jakby doszukiwał się jakichś ran i zadrapań.

Michał klapnął na sofie wyraźnie zmęczony. Marysia zaraz usiadła obok, przytulając się do niego i chłonąc jego bliskość, której potrzebowała. Otarł sobie pot z czoła, wziął głęboki wdech i wyjaśnił wszystko.

Obrazy uratowały panu życie. – Józef po chwili pokiwał głową z uznaniem.

Zdecydowanie można tak powiedzieć – stwierdził ze śmiałością Michał, gładząc puszyste włosy córeczki. – Marysia nie sprawiała problemów?

Ależ skąd. To bardzo grzeczne dziecko. – Józef usiadł na krześle.

Tamten w odpowiedzi uśmiechnął się, a następnie ucałował czubek włosy swojego najdroższego dziecka. Popatrzyło na niego.

Tatusiu...

Tak?

Obiecasz mi, że już mnie nie zostawisz?

To pytanie kompletnie go rozczuliło. Nie miał pojęcia, czy jutro go pojmą albo, czy czasem pojutrze nie będzie jego ostatnim dniem. Każdy dzień przynosił śmierć ludzi. Niewiadome było, co nastanie za parę godzin. Nie mógł jednak powiedzieć okrutnej prawdy dziewczynce, która wcześnie straciła matkę i miała tylko jego. Objął ją ramieniem i szepnął, patrząc jej w ufne, duże oczy:

Obiecuję.


W tym czasie Czesława usilnie próbowała odszukać swych towarzyszy z oddziału. Bezskutecznie. Człowiek tracił poczucie czasu, skupiając się na woli przeżycia. Jeden dzień był podobny do drugiego. Dziś niemal otarła się o śmierć. Kiedy dosłownie na moment wychyliła głowę, aby się rozejrzeć, poczuła raptownie ciepło na włosach. Odwróciła się szybko. Dostrzegła ze zdziwieniem na swej wysokości dziurę w ścianie. Jakby dwa, może trzy ułamki sekund wcześniej uniosła głowę, otrzymałaby pocisk prosto w twarz... Jeszcze raz dotarło do niej, jakie niesamowite szczęście jej nie opuszczało. Opatrzność nad nią czuwała, naprawdę! Wymknęła się w pośpiechu, zwalniając kroku. Nikt jej nie dorwał.

Teraz przechodziła akurat opustoszałą ulicą Kilińskiego, kiedy spostrzegła przy wejściu do jednej z kamienic młodą kobietę rozglądającą się wokół nadpobudliwie.

Pomocy! – zawołała z rozpaczą.

Czesława spojrzała w obie strony, sprawdzając, czy ktoś nie nadchodzi, a później natychmiast do niej podeszła.

Co się dzieje?

Moja babcia jest ciężko ranna. Pomoże jej pani?

Oczywiście.

Kobiecie zaszkliły się oczy ze wzruszenia, że znalazła człowieka gotowego nieść pomoc.

Proszę za mną. – Odwróciła się i ruszyła dość żwawo przed siebie.

Czesława podążyła za nią. Szły schodami na czwarte piętro, a po chwili stanęły w ciasnym mieszkaniu. Staruszka o siwych jak biel włosach leżała niemal nieprzytomna na kanapie.

Moje ucho... – wyszeptała słabo.

Miała dyndające niemalże na kawałku skóry brudne ucho. Czesława nie wiedziała, jak się do tego zabrać. O lekarstwa, środki opatrunkowe było ciężko. Poprosiła o zwykłą wodę. Obmyła nią ucho z błota, a potem odkaziła wodą utlenioną. Poprosiła też, by kobieta wezwała kilku sąsiadów. Kiedy po chwili się zjawili, Czesława złożyła, jeśli można to tak nazwać, urwane ucho staruszki, zakładając prowizoryczny opatrunek, by zatrzymać upływ krwi.

Źle się czuję... – zacharczała ochrypłym głosem staruszka, patrząc otępiale na sanitariuszkę.

Rana jest poważna, musi pani znaleźć się w szpitalu. – Powiodła oczami po zgromadzonych mężczyznach.

Dwóch położyło ranną na koc, wyszło z mieszkania i poniosło do szpitala. Nagle z uchylonego okna zaczął się rozprzestrzeniać jakiś dźwięk. Czesława i właścicielka mieszkania, zwabione dochodzącym z ulicy ogromnym gwarem, wyjrzały przez okno. Spory tłum ludzi z powstańcami popychał niemiecki czołg w stronę ulicy Kilińskiego. Wiwatowano i klaskano.

Panowała wielka radość. Czesława oglądała ten widok przez okno. Najbliżej wejścia, na pierwszym planie dostrzegła kogoś znajomego. Józefa Orwida, znanego aktora. Kojarzyła go głównie dzięki śmiesznej komedii „Piętro wyżej” oraz „Pani minister tańczy”.#5

Cofnęła się od okna, chciała już wyjść z mieszkania, czekały ją obowiązki. Wtem w ciągu kilku sekund nastąpił gigantyczny huk, zaś tumany kurzu w mig wzniosły się w powietrze. Powietrze tłoczyło się w uszy, fala uderzenia zatrząsnęła ziemią, szyby wyleciały z okien. Dziewczyna padła na podłogę. Balkon został zerwany, a wraz z nim dosłownie znikła właścicielka tego mieszkania, która wcześniej, przed wybuchem weszła na niego. Zszokowana Czesława krzyknęła, spostrzegłszy leżącą po drugiej stronie pokoju na podłodze głowę mężczyzny. Szumiało jej w uszach. Jej spodnie wraz z bluzką się rozdarły, a włosy pozostały w nieładzie.

Po chwili zeszła na dół przed kamienicę. Zastała piekło... Tak, określenie „piekło” doskonale pasowało do tej potwornej sytuacji.

Dachy oraz kontury domów zatonęły w gęstych dymach. Po wybuchu czołgu powstał głęboki lej na całej ulicy, zaś ludzie, w tym aktor Józef Orwid zostali dramatycznie poparzeni jakąś żrącą substancją. Do dziewczyny podbiegły wnet kilka nieznanych sanitariuszek, które aż skurczyły się z przerażenia po tym, co ujrzały. Na ziemi leżały wszędzie różne części ciała. Koszmarny widok sprawił, iż Czesławę wprost zemdliło. Chodniki usłane świeżymi trupami jawiły się makabrycznie, zaś wbite kawałki ciał w ściany przypominały ciasto.

Po chwili zjawili się powstańcy gotowi, by pomóc poszkodowanym. Czesława ruszyła do przodu w oparach posoki i osiadających pyłach zwalonych murów. Duszący, słodki zapach krwi złączony z prochem był wręcz nieznośny. Szkarłatne kałuże wsiąkały w gruzy, w ulicę, widniały też na ścianach okolicznych budynków, z których przed chwilą odleciał tynk. Rozejrzała się dokoła z prawdziwą trwogą. W oknach i na balkonach wisiały strzępy ludzkie. Jęki wydobywające się z góry poszarpanych ludzi, błagania o pomoc oraz rzężenia umierających były nie do pojęcia. Sanitariuszki udzielały pomocy, choć trudno było im iść, podeszwy butów tonęły w kleistej mazi.

Później, w szpitalu ranni leżeli, czekając na ratunek. Lekarze z wytrwałością operowali cały czas, wiedząc, że liczy się każda sekunda, zachowywali się niczym automaty. Czesława otrzymała bluzkę w panterkę i nowe spodnie, bo jej ubrania, które miała na sobie, zostały podarte z powodu wybuchu. Wyłączyła całkiem swoje uczucia. Musiała się przecież jakoś ratować, inaczej nie wytrzymałaby psychicznie. Dźwigała nosze, pomagała lekarzom, zanosiła potrzebującym wodę, świeże opatrunki i lekarstwa, dwoiła się i troiła, by o nikim nie zapomnieć, nikogo nie pominąć. Darła koszule na bandaże. Dwóch rannych leżało na łóżkach z innymi, bo nie było już wolnych. Zatrzymała się na moment, gdyż zobaczyła na jednym z łóżek dziewczynkę, która miała obie ręce i nogi, zdawało się, że jej ciałko było nienaruszone. Czesława zbliżyła się z tlącą nadzieją. W buzi dziecka dojrzała krwawe, przerażające oczodoły.

Przez jej plecy przepełznął nieprzyjemny, elektryzujący dreszcz. Dobiegł ją wołający straceńczo męski głos:

Aaaa! Bardzo boli!

Ruszyła w kierunku pacjenta. Omiotła szybkim wzrokiem długą kolejkę cierpiących, którzy osaczali ją z każdej strony. Ilu z nich przeżyje?

Ojczyzny wolność racz nam wrócić Panie... – szeptała sama do siebie.

 

 

#1 Cytat z piosenki „Rozstrzelane myśli” Koniec Świata, #2 Cytat z wiersza Tadeusza Borowskiego „Korespondencja”, #3 Cytat z „Ma Warszawa gdzieś pod ziemią”, #4 Cytat z piosenki Paktofonika „Znikam”, #5 Józef Orwid to prawdziwa postać - popularny, przedwojenny aktor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

layout by oreuis [szablonarnia]